Druzowie od dawna są dla Izraela takim frajerem klasowym, którego wystawia się do bicia innym tylko po to żeby samemu wejść i mieć pretekst do agresji w stronę tych, którzy pierwsi owego frajera uderzą. To jest takie MOJEGO KOLEGĘ BIJESZ w geopolityce. W dodatku koledze pasuje taki układ, bo ten większy agresor go nie bije, a nawet czasem potraktuje jak człowieka.
Czyt. Izraela nie obchodzą Druzowie jako tacy, ale w wyniku konfliktu o Wzgórza Golan ktoś w Izraelu wymyślił, że fajnie by było objąć tę mniejszość takim parasolem i zapewnić sobie jej lojalność, bo ewentualny atak na nią ze strony Alawitów dałby pretekst do wejścia jeszcze głębiej w terytorium Syrii. W końcu po co poprzestawać na wzgórzach, skoro można wejść na cały płaskowyż Hauran, albo jeszcze dalej. :)
To jeszcze pilotaż obniżonego wieku emerytalnego, pilotaż stosowania się do praw pracowniczych i pilotaż dostępu do aborcji i opieki medycznej dla osób trans i PRAWIE JESTEŚMY W DOMU
Ja kibicuję temu. Nie z powodu poglądów, ale z powodu nazwiska.
Pracowałeś kiedyś na koparce przy polskich inwestycjach (drogowych i innych)? Myślisz że można po takiej pracy mieć czas i siłę na jakiekolwiek "kodowanie dla przyjemności"?
Sama nie jestem programistką ani w ogóle nie jestem związana z IT, ale jakoś po osobach które znam nie widzę, żeby ten rynek przestał dawać zarobki albo kurczył się tak drastycznie, że nie jest już w stanie nikogo wchłonąć. Nie wiem czy gdybym usłyszała takie porady byłoby mi miło, wiem jak bardzo potrafią zniechęcić takie słowa.
Jest to trochę zaskakujące biorąc pod uwagę, że Kellogg jest znany z bycia bardziej proukraińskim niż większość tej administracji, więc skoro to jest pogląd osoby rzekomo przyjaźniej nastawionej, to... no.
Ciekawa jestem, czy spotkam tu jakichś fanów starej, ale niesamowitej strategii fabularnej (!), której trzecia część wychodzi niebawem.
https://www.homeworlduniverse.com/homeworld-3-launch-timing/
Dla mnie pierwsza część (1999) to kawał dzieciństwa, standalone Homeworld Cataclysm (2000) to główna inspiracja do tego, żeby pisać fikcję, a część druga (2004) to miłość trudna, ale szczera. Na trzecią czekałam dwadzieścia lat. W tym czasie oryginalne studio Sierra zdążyło przestać istnieć, studio Barking Dog zabrało prawa do Cataclysmu, uniemożliwiając jego reedycję, a do dawnej ekipy pracującej nad grą zdążyli dołączyć ludzie, którzy się na niej wychowali. Po relatywnych sukcesach zremasterowanych edycji dwóch pierwszych części Homeworlda, nowej grze Deserts of Kharak i świetnie przyjętego Homeworld Mobile, doczekaliśmy się wreszcie pełnoprawnej trzeciej odsłony sagi.
Homeworld była pierwszą grą pokazującą ludziom prawdziwy potencjał rozgrywki 3D. Pokazała nam, jak może wyglądać nowoczesna strategia w otwartym kosmosie, gdzie nie ma pojęć takich jak "góra" i "dół", a pole bitwy jest jak otwarta książka. Fani Star Treków czy Gwiezdnych Wojen mogli o czymś takim wcześniej tylko marzyć, a Homeworld dał im oprócz tego coś więcej: epicką i wzruszającą fabułę, podlewaną patosem chóralnej wersji Adagio na smyczki Samuela Barbera. To się albo kupiło z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo pieprznęło tym w kąt i nie wracało do tego więcej.
Oczekiwań mam w sobie tyle co pogodnego cynizmu, czyli sporo. Wiem że twórcy zdecydowali się na wiele nowatorskich rozwiązań, zobaczymy więc czy nie potkną się o swoje nogi i czy nie zamęczą nimi graczy. Jak dotąd ich koncepcja, którą przedstawili w demie War Games wydaje mi się czytelna i jak na razie się w tym nie gubię, choć zdecydowanie różni się to od starych Homeworldów. Jednak wiadomo że najważniejsza znów będzie historia: to naprawdę jedyna strategia jaką znam, która jest tak mocno story-driven.
Świetną rzeczą jest jednak to, że autorzy naprawdę liczą się z opinią graczy i naprawdę starają się wypuścić jak najlepszy produkt końcowy. Było nie było, walczą nie tyle o uwagę tych starych dinozaurów wychowanych na serii, ale przede wszystkim o uwagę nowych odbiorców. HW3 powstała jako projekt crowdfundingowy na Figu, co zaowocowało świetnym kontaktem z twórcami. Przez większość procesu produkcji byli obecni na grupkach tematycznych poświęconych grze, wypuszczali różne teasery, testowali reakcje i zbierali feedback. Przesuwali datę premiery już co najmniej kilka razy, choć wyobrażam sobie że naciski ze strony wydawcy (Gearbox) musiały być spore. Tym większy szacunek za wytrwałą postawę i pokazanie wydawcy faka.
Ewidentnie temu też służyła premiera dema War Games, w którym były widoczne różne niedoróbki związane z systemem sterowania. Mam wręcz wrażenie, że autorzy wypuścili to demo specjalnie, wiedząc że feedback graczy zlinczuje pewne rozwiązania, co da z kolei samym twórcom czas na ich usprawnienie i da glejt w rozmowach z Gearboxem. Wydawca bowiem naciskał, by gra wyszła już w marcu, co prawdopodobnie skończyłoby się źle. Tymczasem twórcy uważnie wczytywali się we wszystko co pisano np. na fanowskim Discordzie i z pewnością zdążą naprawić niejedną rzecz.
Mam tylko nadzieję, że nie będzie falstartu, a potem szybkiego patchowania i gaszenia pożaru. To nie jest gra typu Cyberpunk, której fanatyczni gracze wybaczą wiele, tutaj odbywa się walka o potencjalnego nowego odbiorcę nie tylko samej serii, ale wymarłego gatunku jakim jest kosmiczna strategia w czasie rzeczywistym. Niezależnie od tego, czy HW3 będzie grą spełniającą oczekiwania czy nie, cholernie zależy mi, żeby dobrze się rozeszła, bo od tego zależy, czy dostaniemy takich rzeczy więcej. A ja KCEM.
Wisienka z gówna na szczycie tortu: HW3 będzie wyposażony w Denuvo. Gearbox nie tłumaczy się ze swojej decyzji ani z tego, dlaczego będzie chciał utrudnić życie nie tylko piratom, ale też jak najbardziej "legalnym" graczom (Denuvo jest znane z pożerania RAMu i nie tylko, potrafi powodować liczne problemy z działaniem gier i nadmiernie obciąża procesor). W dodatku to gra której budżet nie stał nawet obok budżetu gier AAA, co czyni decyzję tym bardziej niezrozumiałą. Ale gra jest na tyle mało popularna, że nawet zasięg oburzu był niewielki, więc cóż, Denuvo is here to stay.
A ja na razie pooglądam sobie ten cukierek przez szybę, bo i tak nie stać mnie na jedzenie, a co dopiero na gry. Jak coś to 250 zł w pre-orderze na Steam.

Wszystko fajnie, ale czemu policjantów wymieniamy wśród przedstawicieli potrzebnych zawodów?
BTW kocham to jak rachitycznie działa państwo: władza przejęła budynek dwa lata temu i nie wykorzystała go nawet jako punktu tymczasowego dla uchodźców, za to w ciągu całego tego czasu nie zastanowiono się nawet porządnie nad tym, co ma tam być.
Nie po raz pierwszy łodzianie upominają się o to miejsce. Polesie Konstantynowskie to najcenniejsza część parku na Zdrowiu. I pierwszy taki rezerwat na świecie.
W granicach Łodzi są dwa rezerwaty przyrody: poza Polesiem Konstantynowskim - Las Łagiewnicki. Rezerwat w parku na Zdrowiu, dla większej ochrony jest ogrodzony, na co dzień nie ma do niego wstępu (chociaż, niestety, spacerujący przerzucają przez ogrodzenie śmieci). Jak podkreślają eksperci, to dawny las, który odzyskuje cechy puszczańskie.
"Rezerwat leśny o powierzchni 9,8 ha, jest pierwszym w świecie rezerwatem przyrody utworzonym na terenie zurbanizowanym w granicach dużego miasta, 2,8 km od ul. Piotrkowskiej" - czytamy w publikacji "Park imienia marszałka Józefa Piłsudskiego (Park Ludowy, Park na Zdrowiu)" pod red. Romualda Olaczka.
Jaka jest historia Rezerwatu Polesie Konstantynowskie, zlokalizowanego w największym parku w Łodzi? Dzięki temu, że drzewa tym miejscu rosły na podmokłym terenie, a więc były trudniej dostępne, nie zostały wycięte na opał w czasie I wojny światowej. W 1930 roku teren objęto ochroną, która została utrzymana również po II wojnie.
Zieleń w Łodzi. Protest w obronie Rezerwatu Polesie Konstantynowskie Jeśli chodzi o zieleń w Łodzi, nie po raz pierwszy łodzianie upominają się o ten cenny przyrodniczo obszar. W 2019 roku przepadł w głosowaniu wniosek zgłoszony do Łódzkiego Budżetu Obywatelskiego, a dotyczący właśnie rezerwatu w zabytkowym parku na Zdrowiu. W 2020 roku odbyła się pikieta na Piotrkowskiej, przed Urzędem Miasta Łodzi. Jak pisaliśmy wówczas, to był protest przeciw planom wycinki ponad 20 drzew rosnących na skraju parku na Zdrowiu. Podniesiono również sprawę rezerwatu.
Aktywiści i aktywistki tego miasta wielokrotnie zwracali uwagę, że trzeba podjąć natychmiastowe działania w celu udrożnienia drenów i przywrócenia równowagi hydrologicznej. Bo zmodernizowana kilka lat temu ścieżka zaburzyła naturalny bieg wody, przez co drzewa w rezerwacie zostały częściowo pozbawione wody. Jedne uschły, a inne stały w wodzie, co powodowało ich gnicie - tłumaczyli uczestnicy pikiety na łamach "Wyborczej".
Powstała też facebookowa strona "Ratujmy Rezerwat Polesie Konstantynowskie".
Zieleń w Łodzi. "Niemalże zabetonowana alejka to problem" Okazuje się, że temat jest nadal aktualny. W 2024 roku czytelniczka napisała do "Wyborczej" maila, w którym zwraca m.in. uwagę: "Problemem jest utwardzona, niemalże zabetonowana Aleja Ziołowa o długości około 100 m, która stanowi przeszkodę na terenie pochyłym i blokuje spływ wody, powodując przewracanie się drzew w terenie bagiennym w górnej części oraz zmianę roślinności i zachwaszczenie jeżynami w dolnej części".
Podnosi ona to, że nie do końca swoją funkcję spełniają przepusty wykonane w alejce znajdującej się wzdłuż ogrodzenia rezerwatu, co powoduje, że woda nie zasila cennego obszaru we właściwy sposób.
W 2022 roku został wykonany drenaż w ramach budżetu obywatelskiego. Niestety, zastosowane rurki PCV popękały, albo zostały zapchane śmieciami. W lutym trochę te przepusty udrożniono, ale to jest kolejny rok, kiedy ten rezerwat ginie. Rozwiązaniem byłyby tradycyjne, melioracyjne rowy. Chcemy, aby UMŁ jeszcze w tym roku rozpisał przetarg na ich wykonanie - tłumaczy łodzianka Magdalena Rubajczyk.
"Wydaje się, iż najbardziej właściwe byłoby zamontowanie betonowych koryt z pokrywami. Pokrywy powinny być zrównane z powierzchnią alejki, aby nie powodować utrudnień w poruszaniu się alejkami. Ponadto powinna być stworzona możliwość zdejmowania pokryw na czas czyszczenia koryt" - to już fragment "Ekspertyzy hydrologiczno-przyrodniczej otoczenia Rezerwatu Przyrody »Polesie Konstantynowskie« w parku im. marsz. J. Piłsudskiego w Łodzi" z 2023 roku, którego autorami są prof. Oimahmad Rahmonov i dr Jerzy Wach.
Rezerwat Polesie Konstantynowskie jest najniżej położoną częścią parku na Zdrowiu, więc teoretycznie tam powinno być najwięcej wody. Przyroda radzi sobie jak może, dlatego w rezerwacie pojawia się już sucholubna roślinność. Cenne gatunki zostały zastąpione przez inną roślinność - dodaje Magdalena Rubajczyk.
Równie groźne jest, gdy drzewa w niektórych miejscach, właśnie z powodu nierównowagi hydrologicznej, ciągle stoją w wodzie.
Przepusty co tydzień są czyszczone, w tej chwili ich drożność jest zachowana - zapewnił w rozmowie z "Wyborczą" Maciej Riemer, dyrektor Departamentu Ekologii i Klimatu UMŁ. I poinformował: - Zarząd Zieleni Miejskiej UMŁ wystąpił do wojewódzkiego konserwatora zabytków o uzgodnienie sposobu przebudowy przepustów.
"Procesowi zamierania gatunków drzew, w tym grabu i olszy w analizowanym rejonie, można zapobiec dopiero po uregulowaniu stosunków wodnych, budowie stałych przepustów odprowadzających wodę do rezerwatu i zlikwidowaniu procesów zastoiskowych" - czytamy w "Ekspertyzie hydrologiczno-przyrodniczej otoczenia Rezerwatu Przyrody »Polesie Konstantynowskie« w parku im. marsz. J. Piłsudskiego w Łodzi".
W czasie kryzysu klimatycznego ważne staje się, aby - tam, gdzie jest to możliwe - woda deszczowa nie trafiała bezpośrednio do kanalizacji, ale zasilała pobliskie tereny zielone. Łodzianie pytają, czy takie rozwiązanie można zastosować dla terenu Atlas Areny.
Na ten moment nie możemy przekierować wody stamtąd do parku, bo to byłoby po prostu bezprawne - odpowiada dyrektor Maciej Riemer.
Mark Jones
Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy ku nowemu, strasznemu porządkowi.
Mark Jones - historyk na University College Dublin, autor książki „1923: The Forgotten Crisis in the Year of Hitler’ Coup" (Basic Books, 2023).
30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec. Dla jego zwolenników był to dzień „narodowej rewolucji" i odrodzenia. Wierzyli, że po 14 latach liberalno-demokratycznego "systemu weimarskiego" Niemcy potrzebowały odnawiającej siły autorytarnego lidera. Tamtej nocy hitlerowskie „brunatne koszule" przemaszerowały z pochodniami przez centrum Berlina, aby zaznaczyć świt nowej ery.
Była to jednak również chwila triumfu postępującego od lat powszechnego oszustwa. Od zarania Republiki Weimarskiej jej polityka była naznaczona przez kampanie dezinformacyjne, w tym kłamstwo zasadnicze, że demokracja weimarska była wynikiem spisku Żydów i socjalistów, którzy „wbili Niemcom nóż w plecy", pieczętując ich klęskę w I wojnie światowej.
Dziś mało kto kwestionuje tezę, że wzlot polityczny Hitlera stanowił punkt zwrotny w historii świata, początek procesu, który doprowadził do II wojny światowej i Holokaustu.
Hitler jednak wcale nie "zdobył władzy", jak twierdzili potem sami naziści. Zamiast tego, jak zresztą szczegółowo wyjaśniał to jeden z jego biografów Ian Kershaw, został "wyniesiony do władzy" przez wąską grupę bardzo wpływowych ludzi.
Jednym z nich był Franz von Papen, który pełnił funkcję kanclerza w 1932 r. Wychodził on z założenia, że Hitlera i NSDAP - zdecydowanie największą partię po wyborach do Reichstagu w 1932 r. - można wykorzystać do realizacji konserwatywnego programu politycznego. Podobnie ówczesny prezydent kraju, były feldmarszałek Paul von Hindenburg, chciał wykorzystać Hitlera w doprowadzeniu do restauracji monarchii w Niemczech.
Jednak plany tych konserwatystów zostały szybko pokrzyżowane przez bezwzględne przywództwo Hitlera, skuteczną nazistowską przemoc i gotowość niemieckich obywateli, by poddać się reżimowi w zamian za obiecane „narodowe odrodzenie". Liberałowie i socjaldemokraci, którzy sprzeciwiali się nazistom, albo padali ofiarą szykan i represji, albo wybierali eskapistyczne złudzenie, że rządy takie jak Hitlera muszą w końcu upaść. Wychodzili z założenia, że frakcyjne walki wśród nazistów nie pozwolą na trwanie ich rządów.
Większość niemieckiego społeczeństwa zakładała tymczasem, że Hindenburg, który obiecał być prezydentem wszystkich Niemców, zdoła powściągnąć co radykalniejsze zapędy Hitlera. Inni z kolei oczekiwali, że jeśli Hindenburg nie da rady, zrobi to armia. Wszyscy zostali oszukani przez umiejętność Hitlera podtrzymywania pozorów męża stanu w ostatnich latach Republiki Weimarskiej.
W ciągu zaledwie stu dni od objęcia przez Hitlera stanowiska kanclerza bezwzględne dążenie nazistów do władzy absolutnej stało się aż nazbyt oczywiste. Pod koniec lata 1933 niemieckie społeczeństwo było już całkowicie podporządkowane nowemu reżimowi. Nie było już niezależnych partii politycznych, związków zawodowych ani organizacji kulturalnych, a jedynie kościoły chrześcijańskie zachowały pewien stopień niezależności.
Rok później, latem 1934, Hitler nakazał wymordowanie swoich wewnętrznych rywali partyjnych, a po śmierci Hindenburga 2 sierpnia ogłosił się Führerem Niemiec. System jego dyktatury został kompletnie domknięty. W tym samym czasie działały już pierwsze obozy koncentracyjne, a gospodarka została wprowadzona w tryb wojenny.
Ten okres historii XX wieku powinien dziś służyć nam za kluczowy punkt odniesienia, bo wnioski, które z niego płyną, pozostają aż nazbyt aktualne. Setki milionów ludzi zagłosują w tym roku w kluczowych wyborach i choć znaki ostrzegawcze są wyraźne, wciąż niewielu z nas jest gotowych powiedzieć to głośno: rok 2024 może być nowym rokiem 1933.
Wystarczy wyobrazić sobie świat za rok Świat za rok od dziś może być światem, w którym dezinformacja doprowadziła do upadku demokratycznych większości na całym świecie.
Po zaprzysiężeniu prezydent Donald Trump kończy ze wsparciem USA dla Ukrainy. NATO przestaje ograniczać marzenia Władimira Putina o zbudowaniu nowego rosyjskiego imperium w Europie Wschodniej.
W filmie opublikowanym na YouTube pojawił się młody mężczyzna przedstawiający się jako Mohamed al-Alawi. Miał być egipskim dziennikarzem śledczym, który właśnie wykrył potężną aferę: teściowa prezydenta Ukrainy kupiła willę w El Gouna, kurorcie nad Morzem Czerwonym, niedaleko domu Angeliny Jolie. Niebawem okazało się, że cała historia jest zmyślona: Ukraina stanowczo zaprzeczyła; to samo zrobił właściciel willi. Nieprawdą było także twierdzenie al-Alawiego, że jest dziennikarzem.
Masa krytyczna skrajnie prawicowych partii w Parlamencie Europejskim blokuje jednolitą europejską odpowiedź na rosyjski imperializm. Polska, Estonia, Litwa i Łotwa są ponownie zdane na siebie. Ponieważ wojna w Strefie Gazy przerodziła się w konflikt regionalny i przetasowała sojusze, Putin korzysta z okazji, by rozpocząć kolejny atak w Europie z użyciem rakiet dalekiego zasięgu. Z okazji, jaką kreuje ten chaos, postanawiają skorzystać także Chiny – i zajmują militarnie Tajwan.
Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy - by zapożyczyć trafne sformułowanie Christophera Clarka, dotyczące okoliczności, które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej - w kierunku zupełnie innego porządku międzynarodowego.
W swojej mistrzowskiej historii epoki międzywojennej Zara Steiner nazywa okres 1929-33 "latami zawieszenia zasad", kiedy idealizm w stosunkach międzynarodowych został błyskawicznie zastąpiony przez "triumf ciemności".
Rok 2024 będzie najważniejszym rokiem wyborczym w historii świata. Do urn wyborczych pójdzie znaczna część światowej populacji, w tym Polacy wraz z ponad 400 milionami innych Europejczyków.
Teraz, w obliczu aktualnych globalnych kryzysów, nie ma miejsca na optymizm. Jesteśmy potencjalnie w kolejnym „roku zawieszenia". Zamiast uprawiać naiwny optymizm, należy pragmatycznie działać, bo wciąż, jeśli liberałowie potraktują zagrożenia serio, mogą zwyciężyć.
Obiecującym znakiem jest to, że setki tysięcy Niemców wyszły ostatnio spontanicznie na ulice, aby wesprzeć demokrację i potępić skrajną prawicę. Ale demonstracje w jednym kraju nie wystarczą. Do sprzeciwu liberalnie myślących Niemców muszą dołączyć inni na całym kontynencie. Prodemokratyczne manifestacje obejmujące całą UE byłyby potężnym przesłaniem. Przekonanie o pilności działań musi w efekcie objąć elity, szczególnie liderów biznesu, w tym m.in. takich, jak prezes JPMorgan Chase, Jamie Dimon, który w trosce o swoje interesy już zaczął łasić się do Trumpa.
Nie tak dawno temu europejscy przywódcy zjednoczyli się i zrobili wszystko, co w ich mocy, aby uratować euro, ponieważ zdali sobie sprawę, że upadek wspólnej waluty położyłby kres samej Unii Europejskiej. Teraz Europejczycy muszą wymagać co najmniej takiej samej determinacji. UE potrzebuje planu na świat, który nie jest już strzeżony przez NATO. Potrzebuje nowych narzędzi do radzenia sobie z takimi przywódcami państw członkowskich, jak premier Węgier Viktor Orbán czy premier Słowacji Robert Fico, którzy otwarcie wolą model putinowski.
To po prostu niedopuszczalne, że tak ostentacyjnie autokratyczny lider jak Orbán nadal ma prawo weta w procesie decyzyjnym UE.
W USA wielki potencjał ma prosta polityczna mobilizacja. Przeciwnicy Trumpa muszą odłożyć na bok dzielące ich różnice i zjednoczyć się wokół jego rywala. Zbyt dobrze wiemy bowiem, dokąd może prowadzić brak jedności i naiwny optymizm, że jakoś to będzie.
tłum. Łukasz Grzymisławski
Copyright: Project Syndicate, 2024; project-syndicate.org
*Oddaję w Państwa ręce serię artykułów autorstwa Erin Kissane na temat niezwykle dramatycznego epizodu działalności firmy Meta – twórcy Facebooka – w Mjanmie, znanej też pod nazwą Birma. Seria składa się z czterech artykułów oraz suplementu i jest podróżą do niebezpiecznego miejsca na świecie w bardzo niespokojnym czasie.
Oryginalna, anglojęzyczna wersja tej serii ta jest dostępna na stronie Autorki – erinkissane.com. Polskojęzyczne tłumaczenie powstało za jej wiedzą i zgodą (oraz przy jej zdecydowanym wsparciu i entuzjaźmie wobec tego szaleńczego pomysłu).*
Aktywistka sądzona za pomoc uchodźcom: Zmiana rządu nic nie dała. Na granicy wciąż dzieje się źle
Ludmiła Anannikova
Nie byłam zdziwiona, kiedy przesłuchiwało mnie FSB w Rosji czy KGB na Białorusi, ale stawiać mnie przed sądem w Polsce? To przekracza moją wyobraźnię.
Ludmiła Anannikova: Według prokuratury podszyłaś się pod strażniczkę graniczną usiłując uwolnić cudzoziemca z detencji, czyli z ośrodka strzeżonego.
Maria Książak*, prezeska fundacji Międzynarodowa Inicjatywa Humanitarna, psycholożka zajmująca się terapią ofiar tortur: - Tak wynika z aktu oskarżenia. Grożą mi trzy lata więzienia. W czwartek w sądzie w Radomiu rozpoczął się proces. Nie chcę na razie za wiele mówić, bo jeszcze nie składałam zeznań. Całą sprawę uważam za absurd.O toczącym się postępowaniu dowiedziałam się dopiero, kiedy do domu przyszło wezwanie na przesłuchanie.
Prokuratura wezwała? – Straż graniczna. Myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę, że w Polsce Straż Graniczna podobnie jak policja może prowadzić postępowanie przygotowawcze pod nadzorem prokuratury. Czyli organ, którego sprawa bezpośrednio dotyczy, jednocześnie prowadzi dochodzenie. Jadąc na przesłuchanie zapakowałam do torby dobry kryminał i ubrania, na wypadek, gdyby mnie zamknęli w areszcie.
Albo w strzeżonym ośrodku. – (Śmiech). Tam to raczej by mnie zamknąć nie chcieli. Na przesłuchaniu byłam z adwokatką. Powiedziałam tylko, że się nie przyznaję i na tym etapie odmawiam wyjaśnień.
Co się działo na pierwszej rozprawie? – Sąd zaczął przesłuchania świadków. Zeznawali m.in. strażnicy. Proces jest jawny, więc do sądu przyjechali moi przyjaciele z różnych organizacji. Wzruszyłam się, bo dziś to ja jestem wspierana przez innych. Nowa rola, ale dobrze nie czuć się samą.
W swojej pracy notorycznie stykam się ze Strażą Graniczną i często się nie zgadzamy. Dobrze się znamy jeszcze z czasów kryzysu na przejściu granicznym Brześć-Terespol, kiedy uchodźcy byli odsyłani pociągami na Białoruś, a ja o tym głośno mówiłam. Zdarzało mi się też występować jako świadek w sądzie w sprawach moich klientów cudzoziemców, albo opiniować jako psycholog w sprawach uchodźczych. Ale żeby od razu sprawa karna? Spraw kryminalizujących pomaganie uchodźcom jest zresztą więcej. Znajoma siedziała niedawno w areszcie trzy tygodnie. Nie mogła nawet się z córką zobaczyć. Wyszła za kaucją. To niesamowite, ile wysiłku, publicznych pieniędzy i zasobów państwo w to angażuje.
Chcą cię zniechęcić do dalszych działań? – Albo liczą na to, że wyrok skazujący wpłynie na możliwość wykonywania przeze mnie zawodu. Tego, który mam teraz, czyli psychologa, jak i tego, który mam mieć za chwilę, bo właśnie kończę podyplomowe studium biegłych sądowych. Moje opinie wielokrotnie były podstawą do zmiany decyzji o umieszczeniu cudzoziemca w ośrodku zamkniętym. Może zatem chodzi o to, abym ich więcej nie wydawała? Nie byłam zdziwiona, kiedy przesłuchiwało mnie FSB w Rosji czy KGB na Białorusi, ale stawiać mnie przed sądem w Polsce? To przekracza moją wyobraźnię.
Od 25 lat zajmujesz się uchodźcami i ofiarami tortur. – Zaczęło się od Czeczenii, gdzie spędziłam kilka lat, prowadząc misje humanitarne. Później pracowałam w Polsce z czeczeńskimi uchodźcami, dalej były Białoruś i Ukraina, przez sześć lat byłam ekspertką Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur przy Rzeczniku Praw Obywatelskich. Szkoliłam latami mnóstwo ludzi, w tym także strażników granicznych.
Gdy PiS doszedł do władzy, po jakimś czasie przeniosłam się do Berlina. Pracuję tam jako psycholog w centrum rehabilitacji ofiar politycznej przemocy i tortur XENION, ale w Polsce nadal bywam regularnie. Kiedy zaczął się kryzys na granicy, coraz więcej czasu poświęcałam uchodźcom zamykanym w ośrodkach strzeżonych, w ramach projektu finansowanego przez Dobrowolny Fundusz ONZ na rzecz Ofiar Tortur.
Ośrodki detencyjne niektórym mogą wydawać się mniejszym złem, bo lepiej, żeby cudzoziemiec trafił tam, niż zmarł w lesie. Ale za ich murami jest taka psychiczna opresja, że mało kto wychodzi z niej bez szwanku. Wielu uchodźców uciekających do Polski ma nadzieję na wolność od prześladowań, a tu pierwszy kraj Europy, który powinien być bezpieczny, wita ich wywózkami i detencją. W cudzoziemcach budzą się dawne lęki, traumy, myśli o śmierci, niektórzy w końcu próbują odebrać sobie życie.
Strażnicy zdają się nie dostrzegać, ile w tym systemie jest nieludzkiego, poniżającego traktowania. Wydaje im się, że nic się nie dzieje, a jednocześnie zwracają się do ludzi po numerach, o niczym nie informują, nie ma żadnych sensownych zajęć czy rozmów, tylko polecenia, rozkazy i druty kolczaste. Pobyt jest ciągle przedłużany i ludzie nie mają pojęcia, dlaczego i na jak długo.
Jak jest w takich ośrodkach? – Ciasno. Nie ma żadnej prywatności ani perspektyw. Mundurowi cały czas pilnują. Wielu cudzoziemców mówi, że woleliby dostać wyrok i karę więzienia, bo przynajmniej wiadomo, za co i na ile. Detencja pod tym względem jest gorsza, bo nieprzewidywalna. Pomoc medyczna i psychologiczna nie działa lub działa na niskim poziomie. W jednym z ośrodków psycholożka zatrudniona przez straż po krótkiej rozmowie z cudzoziemcami zapisywała zgłaszane przez nich symptomy i dodawała formułkę „nie ma PTSD i może dalej przebywać w detencji", podczas gdy niektórzy opisywali tortury, przemoc, albo mieli myśli lub nawet próby samobójcze.
Osoby proszące o pomoc medyczną są w ośrodkach nagminnie traktowane jak symulanci. Nieważne, że masz uraz nóg. Masz chodzić na posiłki jak wszyscy.
W ośrodkach umieszcza się też osoby niepełnosprawne, kobiety w ciąży, dzieci bez względu na wiek, a nawet dzieci bez opieki. Gdy nastolatek nie ma dokumentów, jego wiek określa się na podstawie rentgena nadgarstka. Prawidłowo opisany wynik powinien zawierać granicę błędu, ale w Polsce lekarze rzadko piszą, że „wiek kostny wskazuje na 18 lat z granicą błędu 2 lat", co wówczas oznaczałoby, że badany może mieć też lat 16. W konsekwencji dzieci bez opieki umieszcza się w detencji z obcymi dorosłymi, co ma dla ich psychiki straszne konsekwencje.
W detencji są również ofiary gwałtów, handlu ludźmi. Przestała działać jakakolwiek identyfikacja osób tam umieszczanych i nie działają sprawnie mechanizmy zwalniania z takich ośrodków. Uchodźcy, nawet ci najbardziej wrażliwi i straumatyzowani, są przesłuchiwani najczęściej zdalnie, co nierzadko prowadzi do retraumatyzacji. Z kolei dowody w ich sprawach są zbierane powierzchownie, a potem na tej podstawie odmawia się im ochrony międzynarodowej. To daje podstawy do przedłużania detencji i w końcu wydania decyzji o deportacji.
Na czym dokładnie polega twoja praca w ośrodkach strzeżonych? – Na rozmowach z cudzoziemcami, diagnozowaniu i identyfikowaniu osób szczególnie wrażliwych, w tym ofiar tortur, których w takim ośrodku być nie powinno. No i na pisaniu opinii, które czasem wskazują Urzędowi ds. Cudzoziemców potrzebę dostosowania procedury wywiadu do stanu psychicznego cudzoziemca, albo dają podstawę do decyzji o zwolnieniu go z detencji. Niektórzy cudzoziemcy udzielają mi też pełnomocnictw, żebym mogła ich reprezentować przed różnymi instytucjami, uczestniczyć w ich wywiadach na status uchodźcy, miała dostęp do ich dokumentacji medycznej.
Niedawno w jednym ośrodku spotkałam młodego Sudańczyka, który całą twarz miał w bliznach. Patrzę w dokumenty i widzę, że już pierwszego dnia, gdy go znaleźli w lesie, straż wpisała mu „znaki szczególne – blizny". Tego samego dnia przyjmowali od niego wniosek o nadanie statusu uchodźcy, a on opowiadał o torturach. Jest to w dokumentacji. Pomimo tego stwierdzono, że nie jest ofiarą przemocy i może być umieszczony w detencji. Więc chłopak siedział i czuł się coraz gorzej. Zrobiłam z nim wywiad, identyfikację wstępną jako ofiary tortur, napisałam opinię. Poinformowałam za jego zgodą Urząd ds. Cudzoziemców, że nie nadaje się do przebywania w warunkach zamkniętych, że powinien najpierw wyjść, a potem być przesłuchiwany w trybie wolnościowym.
Moja opinia została także przekazana do Straży Granicznej z wnioskiem o zwolnienie. Niestety straż odmówiła, a urząd nie widział innej możliwości niż przesłuchanie cudzoziemca w ośrodku. Poprosili, żebym przy tym była, obiecując, że po wywiadzie postarają się szybko wydać decyzję, żeby mógł wyjść. Zgodziliśmy się, nie widząc innego wyjścia.
Przesłuchanie trwało pięć godzin. Urzędniczka miała moje opinie, gdzie opisałam, czego ten człowiek doświadczył w kraju pochodzenia. Prosiłam, żeby nie dopytywała o szczegóły tortur. Dopytywała o wszystkie. Pacjent miał silne objawy retraumatyzacji. Prosiłam, żeby zakończyć przesłuchanie, ale usłyszałam, że musi pytać dalej.
Po przesłuchaniu pojechałam do domu do Warszawy i nagle późno wieczorem telefon – próba samobójcza. Zanim dotarłam do szpitala następnego dnia, chłopak miał już w szpitalu drugą próbę – po przyjęciu nie zabrali mu sznurowadeł. Kolejne trzy dni pomagałam lekarzom w szpitalu, bo cudzoziemiec tylko ze mną chciał rozmawiać. Był na głodówce, udało mi się go zmotywować, żeby zaczął pić, a potem jeść. Strażnicy cały czas go pilnowali, nawet w sali. Przy wypisie lekarz napisał, że jego stan w zamknięciu będzie się pogarszał. Chłopak wyszedł.
Teraz jest pod naszą opieką w Polskim Ośrodku Rehabilitacji Torturowanych w Warszawie. Czuje się lepiej, dostał ochronę międzynarodową. Stara się skupiać na pozytywach, uczyć się polskiego, pracować. Niestety w detencji polskie służby wyciągnęły mu spod nóg wszystko, czego mógł się uczepić. Mógł tego nie przeżyć.
Żeby lepiej zobrazować, jak jest w ośrodkach, opowiem jeszcze jedną historię. Jakiś czas temu rozmawiałam z cudzoziemcem, który na znak protestu zaszył sobie usta. Deportowano go do Polski z Niemiec. W Polsce na granicy dano mu decyzję o deportacji do Iranu i umieszczono w detencji, a on w Iranie siedział w więzieniu, walczył o prawa swojej mniejszości narodowej. Siedząc w ośrodku ledwo trzymał się życia. Straż, na oczach wielu cudzoziemców poraziła go paralizatorem, bo skomentował małe porcje posiłku i odniósł talerz nie do tego okienka co trzeba. Dwukrotnie był hospitalizowany na psychiatrii, ale tam nikt z nim nie rozmawiał, bo nikt nie znał jego języka. Obserwowano go, po czym znów przenoszono do ośrodka zamkniętego.
Sześć godzin jechałam do niego do Przemyśla i dostałam na rozmowę z udziałem tłumacza 15 minut. Po kolejnych zdalnych już rozmowach, podczas których towarzyszyła mi psycholożka iranistka, mężczyzna opowiedział nam o torturach w więzieniu w Iranie. Stosowne opinie zostały wysłane do właściwego sądu i ośrodka i wszystkie zostały zlekceważone.
Odkąd zaczął się kryzys na granicy białoruskiej, Straż Graniczna stała się jeszcze bardziej paranoiczna. W ośrodkach coraz częściej zaczęło dochodzić do strajków głodowych. Rozmawiałam wtedy z wieloma głodującymi. Najbardziej martwiłam się, gdy przechodzili na suchy strajk i na moje pytanie, jak się czują, opisywali objawy zbliżającej się śmierci. Wtedy moje interwencje polegały najczęściej na tym, żeby namawiać ich do picia. Gdy cudzoziemiec mówił, że nie ma siły się podnieść, prosiłam do telefonu sprawniejszego kolegę i prosiłam, żeby pomógł strajkującemu usiąść i podał wodę. Podczas jednej takiej rozmowy telefonicznej nagle usłyszałam, jak w tle otwierają się drzwi i strażnik podniesionym głosem mówi: „Je?", „Pije?". Ktoś odpowiedział „Nie". I znowu głos strażnika: „Kurwa!" i trzask drzwiami. Napisałam do kierownictwa ośrodka, czy mogłabym przyjść, porozmawiać ze strajkującymi, chciałam pomóc. O to, żeby mnie wpuszczono, prosili także niektórzy posłowie. Wszystkim odmawiano, tłumacząc, że cudzoziemcy są pod stałą opieką medyczną i psychologiczną.
Czy cudzoziemiec, którego rzekomo miałaś podstępem uwolnić, wyszedł? – W tamtym czasie nie, bo przecież zgodnie ze stawianym mi zarzutem „celu nie osiągnęłam z uwagi na interwencję funkcjonariuszy Straży Granicznej". A tak serio, to nigdy nie próbowałam ani jemu, ani nikomu innemu pomagać uciekać. Zależy mi jedynie na tym, żeby Polska była praworządna, żeby przestrzegała praw człowieka, żeby ludzie, którzy o te prawa walczą i przez to musieli uciekać z kraju pochodzenia, byli u nas traktowani z godnością. I żeby osoby, które nie powinny znaleźć się w zamknięciu, były umieszczane w ośrodkach otwartych.
Zmiana władzy jakoś poprawiła sytuację cudzoziemców? – Mieliśmy nadzieję, że przynajmniej skończą się wywózki, ale nic się nie zmieniło. W Straży Granicznej zaszły zmiany, ale tylko pozorne. Zwolnili rzeczniczkę Annę Michalską. Komendanta Straży Granicznej, gen. Tomasza Pragę zastąpiono gen. Robertem Baganem, który kiedyś w Zarządzie spraw Cudzoziemców Komendy Głównej SG był prawą ręką wówczas pułkownika Andrzeja Jakubaszka. Obydwaj dosłużyli się stopnia generała za poprzedniej władzy, podczas ery pushbacków na Podlasiu i okresu rozkwitu systemu detencji w reszcie kraju. Po zmianie rządu gen. Jakubaszek objął posadę komendanta SG na Śląsku. Przenoszą te same osoby z miejsca na miejsce. Mam wrażenie, że nowa władza nie potrafi się zmierzyć z tematem, dlatego na granicy i w ośrodkach nadal dzieje się źle.
Parę miesięcy temu zdiagnozowałam Syryjczyka po traumach wojennych i torturach. Zgodnie z art. 400 ustawy o cudzoziemcach nie powinien w ogóle zostać umieszczony w detencji. W ośrodku czuł się coraz gorzej, zemdlał, spadł ze schodów. Wzięłam od niego pełnomocnictwo, Dzwoniłam do straży i do UdsC, żeby go zwolnili, ale nikt nie chciał podjąć decyzji. W urzędzie mówili, że od zwalniania jest straż. Straż mówiła, że jeszcze nie mają pisma z urzędu, bo cudzoziemiec jeszcze nie jest zidentyfikowany, czyli nie ma dokumentów i nie wiadomo na pewno, czy jest tym, za kogo się podaje. Problem w tym, że identyfikacja cudzoziemca w Polsce często oznacza konieczność zgłoszenia się przez niego do ambasady kraju pochodzenia, z którego uciekł. Ujawniając się, sam naraża się na niebezpieczeństwo i naraża swoją rodzinę, która pozostała w kraju pochodzenia. Służby mogą dopaść ich w każdej chwili.
To niesamowite, że w Polsce cudzoziemcy wciąż są zmuszani do identyfikacji przez ambasady. Robimy to jako jedyny kraj Unii Europejskiej. Urząd ds. Cudzoziemców oficjalnie nie bierze w tym udziału, ale za jego cichą zgodą procedury te prowadzi straż, która mówi cudzoziemcowi, że dopóki go nie zidentyfikują, nie zostanie wypuszczony. A kiedy ktoś w końcu ulegnie i pozwoli się zidentyfikować, może usłyszeć, że nie jest uchodźcą, skoro się na to zgodził.
Ten młody Syryjczyk zgubił paszport na granicy. Mówił, że jak strażnicy go złapali, to plecak z dokumentami został u nich w rękach, a on sam uciekł. Obdzwoniłam wszystkie jednostki straży na tym terenie i wszyscy mówili, że nie mają dokumentu. Niedawno pojawiła się informacja, że jednostka SG w Dubiczach Cerkiewnych miała palić telefony i paszporty cudzoziemców w beczce.
Może paszport mojego klienta też tam się spalił? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że jedną z przyczyn jego długiej, jak na Syryjczyka, detencji był brak paszportu. Każda jednostka SG dopytywana przeze mnie o to, co robi ze znalezionymi paszportami, mówiła coś innego. W jednej z placówek usłyszałam, że zgodnie z przepisami znalezione dokumenty odsyłają do stosownych ambasad. Czyli de facto zgłasza reżimowym rządom uciekających obywateli zamiast sprawdzić, czy właściciela dokumentu nie ma w którymś ośrodku.
Co powinna zrobić nowa władza twoim zdaniem? – Strasznie bym chciała, aby wschodnia granica była szczelna i bezpieczna. Żeby bezprawie, które się dzieje po drugiej stronie, nie przenikało do nas. Bezprawie, nie ludzie. Chcę granicy przepuszczającej tych, którzy powinni przejść, czyli ludzi idących do nas po bezpieczeństwo i szczelnej wobec tych, którzy są rzeczywiście niebezpieczni.
Jak to zrobić? – Otworzyć z powrotem zlikwidowane przejścia graniczne. Niech na nich się odbywa właściwie prowadzona pierwsza identyfikacja. Można mówić, że to zajmuje czas, ale cudzoziemiec bez dokumentów i tak najczęściej siedzi na granicy do 48 godzin, zanim sąd zdecyduje, co dalej. Czemu nie można spokojnie porozmawiać, wysłuchać, zweryfikować jego historii? A nie, że od razu dajemy protokół zatrzymania i te osoby podpisują, nawet jak nie rozumieją języka, że są zdrowe, nie żądają adwokata, nie chcą powiadamiać rodziny i nie będą mieć pretensji do Straży Granicznej. A potem okazuje się, że na dokumencie jest podpis tłumacza, albo że nikt cudzoziemcowi nie przetłumaczył tego, co podpisał. A sąd na podstawie tego papierka decyduje, że nie istnieją przesłanki, by osoba nie mogła zostać umieszczona w ośrodku strzeżonym.
Olę Sabah Hamad z Bagdadu wraz z mężem i czwórką dzieci, ale też z ponad 40-osobową grupą ludzi (wśród nich były i osoby starsze, i kobiety w ciąży) w podlaskim lesie uratowali aktywiści z Grupy Granica. Ocalili życie, ale na wiele tygodni trafili do zamkniętego ośrodka w Białej Podlaskiej. Najwyższy czas usunąć zwoje concertiny leżące pod murem, na które spadają uchodźcy i się wykrwawiają. Wykrwawiają się też zwierzęta. Czas otworzyć przejścia graniczne, niech będą nawet w murze, jeżeli ten miałby już zostać jako relikt poprzedniego systemu. Żeby ludzie, próbujący prosić o ochronę międzynarodową nie byli od pierwszych chwil skazani na niebezpieczeństwo i kryminalizację. Czas odwołać z granicy WOT-owców, zwolnić wypalonych strażników, którzy zieją nienawiścią. Przeszkolić tych, którzy chcą pracować i trzymać się przepisów prawa.
Powinniśmy też wziąć wszystkie akta spraw cudzoziemców, którzy skarżyli się na pobicia i inne formy znęcania ze strony strażników – z tego co wiem, zostały umorzone – i ponownie je zbadać. Powinno się też zacząć dochodzić przyczyn kilkudziesięciu stwierdzonych dotychczas śmierci cudzoziemców na granicy, robić obdukcje, pobierać DNA, dokumentować. Jeśli chcemy być państwem praworządnym, powinniśmy przyjrzeć się tym trudnym sprawom i pociągnąć do odpowiedzialności osoby, które doprowadziły do takich sytuacji.
Aktywiści żądają też natychmiastowego zakończenia wywózek. List do Donalda Tuska podpisało ok. 500 osób i ponad setka organizacji pozarządowych, ale nie dostaliśmy odpowiedzi. Zrobiliśmy też wraz wydziałem sztuki mediów ASP i aktywistami Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego demonstrację złotych masek pod KPRM. Założyliśmy na twarze maski z folii termicznej na znak solidarności z ludźmi na granicy. Byli z nami uchodźcy, którzy zaczęli otwarcie mówić o tym, przez co przeszli. Niestety, mało się mówi o tym w mainstreamie. Zawsze są „ważniejsze" rzeczy. A na granicy ludzie dalej umierają.
Wcześniej było większe zainteresowanie tematem ze strony obecnie rządzących. – Temat uchodźców był politycznie ważny dla opozycji. Teraz jest już tylko niewygodny. Oczywiście jest też tak, że zimą problem na granicy jest mniej widoczny, bo z powodu warunków pogodowych mniej ludzi decyduje się na przejście, łatwiej też złapać cudzoziemców, bo zostawiają ślady na śniegu. Dodatkowo otworzył się szlak przez Finlandię i część cudzoziemców Białorusini przewieźli pod fińską granicę.
Inna sprawa, że nikt z aktywistów nie chciał od razu krytykować nowego rządu. Jasne było, że potrzebuje czasu. Jednak miesiące mijają, a na granicy nic się nie zmienia. Dodatkowo Unia Europejska coraz wyraźniej prezentuje politykę zamykania się. Tymczasem wystarczyłoby rzetelnie, niepopulistycznie zająć się tą sprawą. Nie widzę sensu w tym, co robił poprzedni rząd w kwestii uchodźców, ale w tym, co robi obecny, też nie widzę. Wywózki, mur, przetrzymywanie ludzi w zamknięciu przez wiele miesięcy… To wszystko też kosztuje. Działanie "po ludzku" byłoby lepsze i wcale nie droższe.
Jak do ciebie docierają cudzoziemcy? – Staram się nie zostawiać ludzi bez pomocy, wiec przekazują sobie mój numer. Skorzystało z niej ponad 200 osób, a aktualnie w terapii albo konsultacjach mam ok. 40 cudzoziemców. W tej chwili 90 proc. moich pacjentów to ludzie, którzy wyszli z detencji. Kiedy wychodzą, są trochę jak kosmici, nie wiedzą, gdzie postawić nogę. Nikt im w ośrodku nie wyjaśnia, co jest za murami. otwartego Dostają tyko karteczkę, że mają iść do ośrodka w Dębaku. Gdzieś tam pod Warszawą, przez las. Czasem straż kupuje im bilet, ale na dworcu lądują sami i muszą się jakoś zorientować. Wychodzą też dosłownie bez niczego.
Ostatnio do naszego punktu na Jazdowie przyjechali Afrykańczycy, w krótkich spodenkach. Pytam, czy nie jest im zimno. No jest, ale nie mają spodni, bo przyszli do Polski w lecie. I przez tyle miesięcy nikt nie dał im ubrań.
Wychodzących z detencji wolontariusze zgarniają z dworca i zawożą do Dębaka. Po drodze orientują się, w jakiej są sytuacji. Wyjaśniamy, jakie dokumenty mają wypełnić i co jest w tych, które już dostali. Na przykład chłopakowi, któremu w decyzji napisano „odmówić statusu uchodźcy", ale zaraz w kolejnej linijce „nadać ochronę uzupełniającą". Taka ochrona – podobnie jak status uchodźcy – nie pozwala na odesłanie go z powrotem. Cudzoziemiec o tym nie wiedział, bo nic z tego swojego stosu papierów nie rozumiał. W ośrodku powiedzieli mu tylko, że dostał negatywną decyzję.
Czasem pomagamy tym, którzy muszą się przenieść. Człowiek dopiero się trochę oswoi z Dębakiem i Warszawą, a tu nagle przychodzi decyzja, że ma jechać do ośrodka na drugi koniec Polski.
U nas na Jazdowie większość pomocy ogarniamy wolontaryjnie, ludzie przynoszą, co mają. A cudzoziemcy czują, że mogą na kogoś liczyć, bo oni przecież nie byli w Polsce jako takiej, tylko najpierw w lesie, a potem w zamkniętym ośrodku. Jak ktoś zdecyduje się zamieszkać poza ośrodkiem otwartym, to dostanie maksymalnie 750 złotych, jako samotna osoba, a jeśli ma rodzinę, to w przeliczeniu na osobę jeszcze mniej. Nie da się przeżyć za te pieniądze, zwłaszcza że często jest to połączone z zakazem pracy, bo pozwolenie na nią można dostać dopiero po pół roku bycia w procedurze o status uchodźcy. Czasem ktoś wychodzi z detencji, bo dostał ochronę, a to oznacza, że pomoc od państwa i dach nad głową w otwartym ośrodku będzie miał jeszcze tylko przez dwa miesiące, a potem ma się zintegrować, znaleźć pracę i żyć jak wszyscy. A on swoją procedurę przesiedział za kratami, gdzie nikt go nawet polskiego nie uczył. Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie prowadzi program integracyjny. Cudzoziemcy idą tam i słyszą, że jest kolejka na wiele miesięcy. Na pytanie, co zrobić, urzędnicy rozkładają ręce. A my dwoimy się i troimy, żeby znaleźć jakieś mieszkania i pomoc na start. Mamy teraz około setki osób, potrzebujących różnego rodzaju wsparcia.
A systemowo jak można pomóc? – Od lat mówimy: przemyślcie ścieżkę człowieka zwalnianego z detencji. Żeby nie wpadał w próżnię. Nie wystarczy zwiększyć zasiłków, choć to też ważne. Trzeba integrować, uczyć języka. Przede wszystkim jednak trzeba zrobić wszystko, żeby jak najmniej osób trafiało za kraty, bo większość cudzoziemców umieszcza się tam kompletnie bez sensu.
Liczę też na ministra Adama Bodnara, że w końcu do Kodeksu karnego uda się wprowadzić przestępstwo tortur, bo na razie mamy tylko ewentualne przekroczenie uprawnień przez funkcjonariuszy. Chciałabym też, żeby ktoś potraktował poważnie raport, który przygotowaliśmy jako Krajowy Mechanizm Prewencji Tortur. Jest dostępny na stronie Rzecznika Praw Obywatelskich. Jako KMPT jeździliśmy po ośrodkach, badaliśmy ich funkcjonowanie, opisywaliśmy nieprawidłowości. Wysłaliśmy raport do ministra spraw wewnętrznych – jeszcze w czasach PiS – i do straży. Pisaliśmy m.in. o złym mechanizmie identyfikacji osób szczególnie wrażliwych, przyjętym przez straż. Za każdym razem straż odpowiada, że bardzo dziękuje, przyjrzy się temu, ale uważa, że ich system działa bardzo dobrze.
A ty sama jak się czujesz? – Źle, bo ciągle pod presją. Mam wielu pacjentów i ciągle jestem w gotowości, że muszę jeszcze gdzieś jechać na interwencję. Do tego żyję dziś na dwa kraje, mam córkę, mamy zwierzaki. Jak doszła sprawa karna, poczułam, że mnie to przerasta. Myślę sobie: robię ten ogrom mrówczej oddolnej roboty, do której niewiele osób się poczuwa. Żeby chociaż raz mi ktoś czasem w naszym państwie podziękował. To nie, jeszcze oskarżają i więzieniem grożą. Czasem ręce opadają. A naprawdę mogłoby być normalnie.
*Maria Książak, prezeska fundacji Międzynarodowa Inicjatywa Humanitarna, psycholożka zajmująca się terapią ofiar tortur. Prowadzi pacjentów w niemieckim ośrodku XENION i warszawskim FMIH / PORT. W swojej karierze prowadziła misje Polskiej Akcji Humanitarnej i FMIH, jeździła do Rosji, na Białoruś, do Ukrainy, była ekspertką Krajowego Mechanizmu Prewencji Tortur przy RPO. Członkini Europejskiej Sieci Ośrodków Rehabilitacji Ofiar Tortur (EURONET) i Polskiego Towarzystwa Badań nad Stresem Traumatycznym.
Wsparcie w kryzysie uchodźcom, ofiarom tortur i kryminalizacji w Polsce:
FMIH 97 1030 0019 0109 8530 0044 9039 dopisek „niebezsilni" [email protected]
MARTIN M. SIMECKA
Obecnie rząd premiera Słowacji Roberta Ficy wprowadza brutalność do polityki w takim tempie, że może zaskoczyć nawet własnych wyborców. Irytacja wśród obywateli rośnie, lecz obecny rząd w Bratysławie, który chce rządzić silną ręką, pragnie, aby Słowacy pozostali obojętni. Jest jedno wyjście z tej sytuacji — opór — pisze słowacki pisarz i dziennikarz Martin M. Simecka.
Pamiętam czasy, kiedy na Słowacji panowała dyktatura, a relacje społeczne były przesiąknięte obojętnością i chamstwem. Władza była brutalna, a ta brutalność przenosiła się na całe społeczeństwo. Ludzie przyzwyczaili się do tego i zapomnieli, że życie może być lepsze.
Skoro ludzie wiedzą, że tyrania jest zła, to dlaczego wciąż jej ulegają? Potrafimy przystosowywać się do zła, jeśli przychodzi ono stopniowo.
Neuronaukowczyni Tali Sharot przeprowadziła pewien eksperyment. Wykazał, że osoby, które zostały poproszone o oszukanie kogoś za pieniądze i wyrządzenie mu krzywdy, początkowo były temu niechętne, ale z czasem były w stanie mówić coraz większe kłamstwa za coraz większe pieniądze. Po pewnym czasie badani przestali się sprzeciwiać i bez refleksji postępowali w niewłaściwy sposób.
Taki sam efekt chce osiągnąć obecnie słowacki rząd — znieczulić społeczeństwo na zło, które wyrządza władza. Opór ze strony zwykłych ludzi wywołuje szok rządzących.
Znieczulica
Wciąż pamiętam czasy, gdy Słowacy byli obojętni na chamstwo i nie szanowali ludzkiej godności. Kierowcy nie ustępowali pieszym na przejściach. Policzkowanie dzieci przez rodziców i nauczycieli było normą. Ludzie w sklepach nie witali się ze sobą. Kelner patrzył na ciebie jak na intruza. Zwierzęta traktowano jak przedmioty.
Osoby z niepełnosprawnościami były niewidoczne i izolowane. Zastraszanie w szkołach było tak powszechne, że nie warto było o tym mówić.
Chamstwo i obojętność przeniknęły w życie Słowaków tak dogłębnie, że zjawiska te stały się czymś powszechnym. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do lat 90. Dopiero wtedy rozpoczęła się powolna rewolucja. Słabi i bezbronni, dzieci i kobiety, niepełnosprawni i bezdomni, geje i lesbijki — z każdym rokiem wzrastała wrażliwość i świadomość ludzi o prawach tych grup społecznych. Należne zainteresowanie zyskały ponadto kwestie środowiskowe.
Organizacje pozarządowe, media i Unia Europejska były głównymi podmiotami, które zatrzymały tę znieczulicę społeczną. Przez ćwierć wieku społeczeństwo Słowacji powoli stawało się wrażliwe na godność ludzi.
Politycy słowaccy nie przejmowali się zmianą, jaka zachodziła w obywatelach. Wyjątkiem byli prezydenci Andrej Kiska i Zuzana Czaputova.
Ryzykowna operacja
Teraz do władzy na Słowacji doszła grupa polityków, którzy z ogromną szybkością i siłą przywracają brutalność do życia społecznego. Typowym tego przykładem był atak słowny premiera Roberta Ficy na studenta Marko Janigę.
Z pewnością właśnie ta agresja spowodowała, że tacy ludzie jak Fico, zdobyli poparcie wyborcze osób, które przywykły do kłamstw i okrucieństwa. Imponowało im to, że politycy bezpośrednio atakowali ludzi, których uważali za wrogów.
Brutalność polityków rządzącej koalicji jest już częścią ich natury. Kiedy rządzący atakują organizacje pozarządowe, media i Unię Europejską, jest to również ich zemsta za to, że społeczeństwo stało się bardziej wrażliwe na niektóre kwestie. Ta wrażliwość jest bowiem przeszkodą w budowaniu autorytarnej władzy, która z natury jest brutalna.
Oczywiście możliwe jest ponowne narzucenie społeczeństwu posłuszeństwa i upokorzenie go, ale jest to ryzykowne posunięcie. Jeśli zrobi się to zbyt gwałtownie, ludzie nie będą mieli czasu przyzwyczaić się do ucisku, a w ich głowach zapalą się lampki ostrzegawcze.
Rośnie irytacja społeczeństwa
Według amerykańskiego eksperta Cassa Sunsteina zmiana następuje wtedy, gdy "stłumiony gniew dochodzi do głosu. Gdy to się stanie, zmiana jest nieunikniona". Kroplą, która przechyli czarę goryczy, może być niemal wszystko — decyzja rządu o wstrzymaniu pieniędzy dla organizacji pozarządowych pomagających niepełnosprawnym dzieciom, grabież lasów czy amnestia dla przestępców.
Brutalność jest tak silną cechą rządzącej koalicji na Słowacji, że zaślepia ona władzę i nie pozwala jej dostrzec ogromnej irytacji społeczeństwa. Rząd Ficy nie dostrzega zmian i rozwoju, które w ostatnich latach nastąpiły wśród słowackiego społeczeństwa. Dlatego rządzących tak zaskoczyła reakcja obywateli na skrócenie okresu przedawnienia gwałtu.
Nawet tak doświadczony polityk jak Viktor Orban nie docenił burzliwej reakcji społeczeństwa na ułaskawienie pedofilii (10 lutego br prezydent Węgier Katalin Novak ogłosiła, że rezygnuje ze stanowiska głowy państwa. Powodem jej dymisji było ułaskawienie osoby ukrywającej pedofila — red.).
Polski rząd stracił władzę w wyniku ignorancji w momencie, gdy upokorzył kobiety zakazem aborcji, a one zbuntowały się przeciwko niemu.
Obojętność na agresję
Prawda jest taka, że ludzie z czasem przyzwyczajają się do przemocy i braku wolności. Jak pisze Tali Sharot wraz z Sunsteinem w artykule dla "The New York Timesa": "jeśli przemoc przychodzi powoli, krok po kroku, ludzie stopniowo akceptują ją »jako coś oczywistego, coś normalnego«. Zachęca ich do tego biologiczna natura naszych mózgów, które nauczone są, aby zauważać zmiany, lecz nie zauważać procesów, które trwają przez dłuższy czas.
Jestem pewien, że słowacka koalicja rządząca będzie zachowywać się coraz agresywniej. Nie tylko dlatego, że chce przełamać opór części społeczeństwa i sprawić, by się do niej przyzwyczaili, ale także dlatego, że zmusza ją do tego dynamika przemian w jej własnym środowisku.
Sunstein pisze o tzw. polaryzacji grupy — sytuacji, w której osoby o umiarkowanym stanowisku stają się coraz radykalniejsze. Tak jest w przypadku dzisiejszej koalicji rządzącej i być może także jej wyborców.
Stoimy zatem w obliczu zagrożenia zawłaszczenia państwa i rosnącej agresywności władzy, a także tego, że społeczeństwo stopniowo przyzwyczaja się do brutalności. Dlatego tak ważne jest, aby nie pozwolić, by nasze mózgi zostały uśpione. Musimy kultywować wrażliwość, a nie akceptować brutalność.
"Musimy nauczyć się być nieustannie zaskakiwani" — piszą Sunstein i Sharot w artykule, który dotyczy Donalda Trumpa, ale odnosi się również do Roberta Ficy. Musimy być wrażliwi na wulgarność, kłamstwa i bezprawie.
Dlatego tak ważne są protesty ludzi, którzy słusznie skandują "nie będziemy milczeć". W ten sposób utrzymujemy naszą wrażliwość na ludzką godność, wolność i przyzwoitość.
Obecnie toczy się zaciekła walka między wrażliwością a brutalnością. Na szczęście w ciągu ostatnich 25 lat słowackiemu społeczeństwu udało się rozwinąć wrażliwość na przemoc wszelkiego rodzaju. Naszym zadaniem jest ciągłe przypominanie władzy i zwykłym ludziom, że brutalność jest zła. Być może pewnego dnia rządzący sami to zrozumieją.
Wielkie orędzie prezydenta Rosji miało być pokazem jego siły i mową jednoczącą cały naród. Okazało się jednak totalną kompromitacją. Choć zapowiadane szumnie przemówienie transmitowane było na wielkich ekranach i można było je obejrzeć bezpłatnie, mało kto pofatygował się do kin, by wysłuchać mowy Putina. Aby uniknąć kompromitacji, Kreml musiał ratować się absurdalną wymówkę — wymyślonym zagrożeniem bombowym.
Dmitrij Cyganow Anna Załużna
Pierwszy raz w tym roku (nie przypadkiem tuż przed wyborami prezydenckimi) Rosja pokazała przemówienie prezydenta Władimira Putina do Zgromadzenia Federalnego nie tylko w telewizji i w internecie, ale także w kinach. Eksperyment Kremla się jednak nie powiódł. Mimo szumnych zapowiedzi podkreślających rangę wydarzenia prawie nikt nie przyszedł oglądać Putina na dużym ekranie — mimo że wstęp był bezpłatny.
Najczarniejszy koszmar Putina trwa. Ukraina potrzebowała 13 dni, żeby pogrążyć "dumę Kremla". "Rosjanie nie wyciągają żadnych wniosków" "Cele zostaną osiągnięte" — takim hasłem zostały opatrzone plakaty promujące transmisję przemówienia Putina. Choć rosyjskie władze próbowały różnymi sposobami zachęcić Rosjan do wzięcia udziału w wydarzeniu, ostatecznie nie udało im się zapełnić nawet małych sal kinowych w największych miastach Rosji.
W Petersburgu na seans przyszło tylko 15 mieszkańców. Taka sama frekwencja była w Permie, w Saratowie wyniosła ona blisko 10 osób. W Ufie na transmisji nie pojawił się nikt.
Orędzie Putina było transmitowane 29 lutego w południe w sieci kin Cinema 5 w 20 rosyjskich miastach. Informacje o seansie, który planowo miał trwać trzy godziny (w rzeczywistości potrwał dwie godziny i sześć minut) pojawiły się na stronach internetowych kin tydzień przed wydarzeniem.
"Przyszło tak mało ludzi, że wstydzę się o tym pisać"
W Petersburgu widzowie mogli obejrzeć transmisję w kinie zlokalizowanym w kompleksie handlowo-rozrywkowym Szkiperski Mall. Miejsce to zyskało rozgłos po tym, jak artystka Sasza Skoczilenko w jednym z marketów popularnej sieci sklepów na metkach z cenami umieściła karteczkami z informacjami o wojnie w Ukrainie. Została za to skazana na siedem lat więzienia — zarzucono jej "fałszerstwa" dotyczące rosyjskiej armii.
29 lutego w sali kinowej wspomnianego kompleksu w Petersburgu zebrało się ok. 20 osób — głównie dziennikarzy. W pomieszczeniu mającym blisko 70 miejsc publiczność zajęła maksymalnie 15 krzeseł. Młody korespondent z państwowej agencji informacyjnej był mocno zdenerwowany tak słabą frekwencję.
— Tak mało ludzi, że nawet wstydzę się o tym pisać, lepiej nie będę wymieniał liczby — powiedział.
— Gdy zdecydowaliśmy się dać ludziom możliwość obejrzenia przemówienia prezydenta na dużym ekranie, zostaliśmy zbombardowani telefonami i pytaniami. Wiele osób chciało przyjść. Było zainteresowanie ze strony publiczności, Może ludzie są dziś zajęci — ktoś pracuje, ktoś się uczy... Słyszałam, że w innych miastach przyszło więcej osób — usprawiedliwiała się przed dziennikarzami dyrektorka kina.
Okazało się, że Petersburg nie był wyjątkiem — kina w innych miastach również świeciły pustkami.
W regionalnych mediach pojawiło się wiele zdjęć pustych lub prawie pustych sal kinowych, w których Putin wołał z wielkiego ekranu: "razem przezwyciężymy wszystko, razem możemy wszystko". Jeszcze komiczniej wypadł prezenter rosyjskiej telewizji RBK, który komentował przemówienie głowy państwa. — Wydarzenie cieszy się dużym zainteresowaniem widzów, dlatego w tym roku zdecydowano się na transmisję orędzia prezydenta w rosyjskich kinach — powiedział.
"Putin dokładnie wie, co szykuje Zachód"
15 Rosjan, którzy zdecydowali się oderwać od obowiązków w środku dnia i przyjść do kina w Petersburgu, by wysłuchać przemówienia Putina, zdawało się nie przejmować niczym — ani obelgami dziennikarzy, ani żartami studentów, ani pustymi rzędami sali kinowej. Starsze małżeństwo — Nadieżda i Aleksander — oraz ich dorosły syn Oleg przyjechali na to wydarzenie taksówką z drugiego końca miasta.
— W domu zawsze mamy czas na oglądanie Putina w telewizji, ale tutaj jest tak, jakbyśmy mieli osobiście rozmawiać z prezydentem. Taki duży format, taka lektorka — powiedziała Nadieżda.
— Bieżące wydarzenia w kraju, "specjalna operacja wojskowa" — to wszystko na co dzień jest bardzo stresujące, dlatego chcę usłyszeć od samego prezydenta, jak naprawdę wygląda sytuacja — dodała.
— Telewizja to telewizja, kino to co innego. Trudno mi to wytłumaczyć — powiedział pracownik przedsiębiorstwa żelbetonowego, by wyrazić swój podziw dla prezydenta.
— Osobiście usłyszałem główne przesłanie Putina — to jest nasz kraj, o który dbamy, bronimy jego suwerenności, rozwijamy małe miasta, nie dławimy biznesu, pomagamy rodzinom. Teraz z większą pewnością patrzę w przyszłość — dodał.
— Nasz prezydent jest interesującą osobą i tym bardziej warto wysłuchać go przed wyborami. Putin dokładnie wie, co szykuje Zachód — powiedział z kolei Aleksander, emeryt, który przyjechał z przedmieść, aby obejrzeć przemówienie.
Pokaz orędzia prezydenta Władimira Putina do Zgromadzenia Federalnego w kinie Cinema 5 w Petersburgu, 29 lutego 2024 r. Wśród osób, które przybyły wysłuchać orędzia Putina, byli także przedstawiciele innych sieci kinowych.
— Byłam ciekawa, jak taki format zostanie zrealizowany w kinie. Wyszło dobrze, ale uderzyło mnie, jak niewiele osób było w to zaangażowanych. Spodziewałam się czegoś więcej. Chociaż oczywiście musimy wziąć pod uwagę fakt, że był to dzień powszedni, niefortunna pora. Może takie pokazy będą odbywać się w Rosji regularnie — powiedziała Anastazja.
Putin chciał uniknąć ośmieszenia
Jeśli chodzi o Ufę, centrum handlowo-rozrywkowe Aquarin, w którym odbyła się transmisja orędzie Putina, jest główną atrakcją w dzielnicy przemysłowej znajdującej się na obrzeżach miasta. Na pokaz przeznaczono tylko jedną salę — miał on tam rozpocząć się o godzinie 14:00.
Na trzecim piętrze obiektu, gdzie zlokalizowane jest kino, znaleźli się tylko dziennikarze. Ochrona nie wpuszczała ludzi do sali rzekomo z powodu zagrożenia bombowego — ciekawe jednak, że nie zarządzono ewakuacji centrum handlowego, co powinno być standardową procedurą w takim przypadku.
Ostatecznie orędzia Putina nie puszczono. Wkrótce okazało się, że wiadomość o rzekomej bombie w budynku pojawiła się dokładnie wtedy, gdy stało się jasne, że poza przedstawicielami mediów nie pojawił się nikt chętny do wysłuchania prezydenta.
Mundurowi weszli na teren, na miejscu jest już m.in. Szpila i Karolina Gierdał, ale sytuacja jest rozwojowa z tego co piszą.
Maria Korcz
Zrobili huczny koncert, a dwa tygodnie później zamrozili wszystkie wydatki, bo "idą ciężkie czasy". To po co było to show? - pyta jeden ze zwolnionych pracowników. Od innych słyszymy: "Firma miała hopla na punkcie wspierania kobiet, czułyśmy się jak pracownicy specjalnej troski" Po głośnych zwolnieniach z 19.02 Aptiv dalej wręcza pracownikom wypowiedzenia. Wyciągnął lekcję z medialnej burzy i zamiast grupowo, robi to już indywidualnie - ustaliła Wyborcza.biz. Ale atmosfera wśród tych, którzy zostali, robi się coraz gęstsza. Dotarliśmy do nowych informacji o kulisach zwolnień.
-O tym, kto z naszych koleżanek i kolegów wyleciał dowiadujemy się z LinkedIna, kiedy ktoś zmienia status. Spotkanie, a właściwie oświadczenie odczytane z kartki, było zrobione tak, że nikt nie mógł zadać pytania, ani przez mikrofon, ani na czacie, nie widzieliśmy listy uczestników. To był po prostu nadawany przekaz - mówi jeden ze zwolnionych.
Ma do firmy żal o to, że nie dała mu szansy pożegnać się ze współpracownikami. - O 12:00 zaczęło się to spotkanie, 12:01 miałem wypowiedzenie na mailu, 12:30 straciłem dostęp do wszystkich form komunikacji.
Najważniejsi zaczęli być akcjonariusze
Ale podobne zagrywki zdarzały się w Aptiv już wcześniej, co potwierdziło dwóch pracowników. - Od jakiegoś czasu nie można było użyć opcji przekazywania maila dalej, kopiowania jego treści, robienia zrzutów ekranu. Gdy tylko się próbowało, ekran blakł. Moim zdaniem to była polityka firmy, która dążyła do tego, żeby pod żadnym pozorem nie wyszły z firmy żadne informacje, które mogłyby zdestabilizować wyniki giełdowe - słyszymy.
Zdaniem łącznie trzech pracowników, z którymi rozmawialiśmy zwolnienia były efektem giełdowych strat Aptiv. Akcje firmy spadły do 72 dolarów za sztukę w listopadzie 2023 roku i od tego czasu nie wróciły do wcześniejszych wartości, które oscylowały między 90 a 120 dolarów.
Zdaniem naszego rozmówcy to bardzo szybko zmieniło nastawienie w firmie. - Kiedyś w Krakowie Aptiv uchodził za naprawdę dobrego przedsiębiorcę. Ale w ostatnich miesiącach coś się zmieniło. Wprost zaczęto nam mówić, że najważniejszy jest akcjonariusz. Raz usłyszeliśmy, że przed nami więcej pracy, ale mniejsza liczbą rąk - tłumaczy nasz informator.
-Wszystko zaczęło się od koncertu w Tauron Arenie - wtrąca nasz drugi rozmówca.
Faktycznie, listopadowa impreza firmowa, na którą Aptiv wynajął Tauron Arenę w Krakowie to też wątek w rozmowie, którą pracownicy toczą w kanale Telegram (przenieśli się tam, bo portal GoWork kasował wpisy, w których dzielili się doświadczeniami ze zwolnienia).
-Zrobili huczny koncert, a dwa tygodnie później zamrozili wszystkie wydatki, bo "idą ciężkie czasy". To po co było to show? Po co wydawać tyle pieniędzy, żeby ludzi zjedli nachosy, wypili piwo i rozbijali się w pogo przed Muńkiem? - mówi nam osoba, która uczestniczyła w imprezie.
Koncert odbył się pod hasłem... "Together we are one team" (z ang. "razem jesteśmy jedną drużyną") i był dedykowany jedynie pracownikom z Krakowa.
-Ta impreza była pompowana tygodniami, trzeba było mieć jakiś specjalny bilet wstępu. Mnie to już tak zniesmaczyło, że nie poszłam - mówi nam jedna z pracownic.
Po dwóch tygodniach od wydarzenia pracownicy dostali maila z informacją, że firma musi zacząć zaciskać pasa. To wtedy - jak mówią nam pracownicy - przeniesiono ciężar z troski o pracownika, na troskę o akcjonariusza.
Kontrolę w firmie rozpoczęła już Państwowa Inspekcja Pracy, która bada, czy dochowano procedur wymaganych ustawowo przy zwolnieniach grupowych.
-Poza kwestiami dotyczącymi samej procedury zwolnień grupowych, wnioskowałam również o sprawdzenie, czy umów o pracę nie zastępowano innymi umowami cywilnoprawnymi. Ale w sprawie, oprócz kwestii prawnych, pojawia się również wątek etyczny: stosunku pracodawcy do pracowników. To kwestia kultury pracy - mówi posłanka partii Razem Daria Gosek-Popiołek.
"Czułam się, jakbym była pracownikiem specjalnej troski" To właśnie kultura zwolnień pozostawia w przypadku Aptiv najwięcej do życzenia. Poza formą pracownicy mają też zastrzeżenia do kryteriów doboru pracowników do zwolnień.
-Nie mam pojęcia, co o tym decydowało. To, co wpisali w wypowiedzeniu, mija się z prawdą. Jeszcze w grudniu na ocenach rocznych zbierałem pochwały - słyszymy.
Jak dowiadujemy się od zwolnionych, w jednym z zespołów zwolniono wszystkie pracujące w nim kobiety. Tych, jak zwykle w tej branży, było niewiele, teraz na jednym ze stanowisk inżynierskich nie ma już żadnej. W 32-osobowym zespole zwolniono wszystkie 4 inżynierki i kilku mężczyzn.
Gdy rozmawiamy o tym z jedną z kobiet, która pożegnała się z pracą w Aptiv, o podejściu firmy do kobiet opowiada z uśmiechem.
-To było po prostu nachalne i przerysowane, firma miała hopla na punkcie wspierania kobiet, co chwilę odbywały się szkolenia dla kobiet, śniadania dla kobiet, a każdy pracownik w realizacji celów musiał wykazać, że w ostatnim czasie wsparł jakąś kobietę! - relacjonuje.
Jej koleżanka, która włącza się do rozmowy, dodaje: - To było tak nachalne, że sprawiało, że czułam się, jakbym była jakimś pracownikiem specjalnej troski. Wszyscy w sumie już na pewnym etapie z tego żartowali, choć niektórzy koledzy czuli się autentycznie pominięci. Zgłaszaliśmy to i nawet kiedyś, zrobili webinarium dla mężczyzn. Było o tym, ile na swoich barkach musi dźwigać mężczyzna, choć osobiście pamiętam z niego tylko wątek o samobójstwach, od którego się zaczęło.
Skierowaliśmy do firmy zapytanie o kryterium doboru osób do zwolnień, do momentu publikacji tekstu nie otrzymaliśmy jednak odpowiedzi. Z informacji wiemy jednak, że w krakowskiej siedzibie nadal trwają zwolnienia. Wypowiedzenia zaczęto wręczać też pracownikom z Gdańska.
Kontrola Państwowej Inspekcji Pracy w Aptiv w Krakowie ma zakończyć się do 19 kwietnia. Z naszych informacji wynika, że pracownicy coraz śmielej rozważają założenie związku zawodowego.
Sam fakt, że masz do powiedzenia coś, z czym inni się nie zgadzają, nie przedstawia wartości samej w sobie. Liczy się co konkretnie masz do powiedzenia i czy to co chcesz powiedzieć w ogóle ma sens.