Publicystyka

210 readers
1 users here now

Nie uwierzycie; to miejsce na *publicystykę!

Prosimy o nie wrzucanie artykułów i innych dzieł gatunku informacyjnego, od tego są inne społeczności.

*publicystyka [niem. < łac.], wypowiedzi (piśmiennicze i kolokwialne) na aktualne tematy (publicystyka jest klasyfikowana w zależności od dziedziny, której dotyczy na: społeczną, polityczną, gospodarczą, kulturalną), przedstawiające wyraźne poglądy i opinie, często o charakterze polemicznym, tendencyjnym lub wręcz prowokacyjnym. - https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/publicystyka;3964321.html

founded 3 years ago
MODERATORS
201
202
203
 
 

"Resztka lewicy wisi u klamki tego czy innego establiszmentu liberalnego, czy konserwatywnego, i jedyne o, co się martwi to czy dostanie grant, dotację, czy zostanie zaproszona jeszcze łaskawie do mediów".

204
205
 
 

Mark Jones

Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy ku nowemu, strasznemu porządkowi.

Mark Jones - historyk na University College Dublin, autor książki „1923: The Forgotten Crisis in the Year of Hitler’ Coup" (Basic Books, 2023).


30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec. Dla jego zwolenników był to dzień „narodowej rewolucji" i odrodzenia. Wierzyli, że po 14 latach liberalno-demokratycznego "systemu weimarskiego" Niemcy potrzebowały odnawiającej siły autorytarnego lidera. Tamtej nocy hitlerowskie „brunatne koszule" przemaszerowały z pochodniami przez centrum Berlina, aby zaznaczyć świt nowej ery.

Była to jednak również chwila triumfu postępującego od lat powszechnego oszustwa. Od zarania Republiki Weimarskiej jej polityka była naznaczona przez kampanie dezinformacyjne, w tym kłamstwo zasadnicze, że demokracja weimarska była wynikiem spisku Żydów i socjalistów, którzy „wbili Niemcom nóż w plecy", pieczętując ich klęskę w I wojnie światowej.

Dziś mało kto kwestionuje tezę, że wzlot polityczny Hitlera stanowił punkt zwrotny w historii świata, początek procesu, który doprowadził do II wojny światowej i Holokaustu.

Hitler jednak wcale nie "zdobył władzy", jak twierdzili potem sami naziści. Zamiast tego, jak zresztą szczegółowo wyjaśniał to jeden z jego biografów Ian Kershaw, został "wyniesiony do władzy" przez wąską grupę bardzo wpływowych ludzi.

Jednym z nich był Franz von Papen, który pełnił funkcję kanclerza w 1932 r. Wychodził on z założenia, że Hitlera i NSDAP - zdecydowanie największą partię po wyborach do Reichstagu w 1932 r. - można wykorzystać do realizacji konserwatywnego programu politycznego. Podobnie ówczesny prezydent kraju, były feldmarszałek Paul von Hindenburg, chciał wykorzystać Hitlera w doprowadzeniu do restauracji monarchii w Niemczech.

Jednak plany tych konserwatystów zostały szybko pokrzyżowane przez bezwzględne przywództwo Hitlera, skuteczną nazistowską przemoc i gotowość niemieckich obywateli, by poddać się reżimowi w zamian za obiecane „narodowe odrodzenie". Liberałowie i socjaldemokraci, którzy sprzeciwiali się nazistom, albo padali ofiarą szykan i represji, albo wybierali eskapistyczne złudzenie, że rządy takie jak Hitlera muszą w końcu upaść. Wychodzili z założenia, że frakcyjne walki wśród nazistów nie pozwolą na trwanie ich rządów.

Większość niemieckiego społeczeństwa zakładała tymczasem, że Hindenburg, który obiecał być prezydentem wszystkich Niemców, zdoła powściągnąć co radykalniejsze zapędy Hitlera. Inni z kolei oczekiwali, że jeśli Hindenburg nie da rady, zrobi to armia. Wszyscy zostali oszukani przez umiejętność Hitlera podtrzymywania pozorów męża stanu w ostatnich latach Republiki Weimarskiej.

W ciągu zaledwie stu dni od objęcia przez Hitlera stanowiska kanclerza bezwzględne dążenie nazistów do władzy absolutnej stało się aż nazbyt oczywiste. Pod koniec lata 1933 niemieckie społeczeństwo było już całkowicie podporządkowane nowemu reżimowi. Nie było już niezależnych partii politycznych, związków zawodowych ani organizacji kulturalnych, a jedynie kościoły chrześcijańskie zachowały pewien stopień niezależności.

Rok później, latem 1934, Hitler nakazał wymordowanie swoich wewnętrznych rywali partyjnych, a po śmierci Hindenburga 2 sierpnia ogłosił się Führerem Niemiec. System jego dyktatury został kompletnie domknięty. W tym samym czasie działały już pierwsze obozy koncentracyjne, a gospodarka została wprowadzona w tryb wojenny.

Ten okres historii XX wieku powinien dziś służyć nam za kluczowy punkt odniesienia, bo wnioski, które z niego płyną, pozostają aż nazbyt aktualne. Setki milionów ludzi zagłosują w tym roku w kluczowych wyborach i choć znaki ostrzegawcze są wyraźne, wciąż niewielu z nas jest gotowych powiedzieć to głośno: rok 2024 może być nowym rokiem 1933.

Wystarczy wyobrazić sobie świat za rok Świat za rok od dziś może być światem, w którym dezinformacja doprowadziła do upadku demokratycznych większości na całym świecie.

Po zaprzysiężeniu prezydent Donald Trump kończy ze wsparciem USA dla Ukrainy. NATO przestaje ograniczać marzenia Władimira Putina o zbudowaniu nowego rosyjskiego imperium w Europie Wschodniej.

W filmie opublikowanym na YouTube pojawił się młody mężczyzna przedstawiający się jako Mohamed al-Alawi. Miał być egipskim dziennikarzem śledczym, który właśnie wykrył potężną aferę: teściowa prezydenta Ukrainy kupiła willę w El Gouna, kurorcie nad Morzem Czerwonym, niedaleko domu Angeliny Jolie. Niebawem okazało się, że cała historia jest zmyślona: Ukraina stanowczo zaprzeczyła; to samo zrobił właściciel willi. Nieprawdą było także twierdzenie al-Alawiego, że jest dziennikarzem.

Masa krytyczna skrajnie prawicowych partii w Parlamencie Europejskim blokuje jednolitą europejską odpowiedź na rosyjski imperializm. Polska, Estonia, Litwa i Łotwa są ponownie zdane na siebie. Ponieważ wojna w Strefie Gazy przerodziła się w konflikt regionalny i przetasowała sojusze, Putin korzysta z okazji, by rozpocząć kolejny atak w Europie z użyciem rakiet dalekiego zasięgu. Z okazji, jaką kreuje ten chaos, postanawiają skorzystać także Chiny – i zajmują militarnie Tajwan.

Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy - by zapożyczyć trafne sformułowanie Christophera Clarka, dotyczące okoliczności, które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej - w kierunku zupełnie innego porządku międzynarodowego.

W swojej mistrzowskiej historii epoki międzywojennej Zara Steiner nazywa okres 1929-33 "latami zawieszenia zasad", kiedy idealizm w stosunkach międzynarodowych został błyskawicznie zastąpiony przez "triumf ciemności".

Rok 2024 będzie najważniejszym rokiem wyborczym w historii świata. Do urn wyborczych pójdzie znaczna część światowej populacji, w tym Polacy wraz z ponad 400 milionami innych Europejczyków.

Teraz, w obliczu aktualnych globalnych kryzysów, nie ma miejsca na optymizm. Jesteśmy potencjalnie w kolejnym „roku zawieszenia". Zamiast uprawiać naiwny optymizm, należy pragmatycznie działać, bo wciąż, jeśli liberałowie potraktują zagrożenia serio, mogą zwyciężyć.

Obiecującym znakiem jest to, że setki tysięcy Niemców wyszły ostatnio spontanicznie na ulice, aby wesprzeć demokrację i potępić skrajną prawicę. Ale demonstracje w jednym kraju nie wystarczą. Do sprzeciwu liberalnie myślących Niemców muszą dołączyć inni na całym kontynencie. Prodemokratyczne manifestacje obejmujące całą UE byłyby potężnym przesłaniem. Przekonanie o pilności działań musi w efekcie objąć elity, szczególnie liderów biznesu, w tym m.in. takich, jak prezes JPMorgan Chase, Jamie Dimon, który w trosce o swoje interesy już zaczął łasić się do Trumpa.

Nie tak dawno temu europejscy przywódcy zjednoczyli się i zrobili wszystko, co w ich mocy, aby uratować euro, ponieważ zdali sobie sprawę, że upadek wspólnej waluty położyłby kres samej Unii Europejskiej. Teraz Europejczycy muszą wymagać co najmniej takiej samej determinacji. UE potrzebuje planu na świat, który nie jest już strzeżony przez NATO. Potrzebuje nowych narzędzi do radzenia sobie z takimi przywódcami państw członkowskich, jak premier Węgier Viktor Orbán czy premier Słowacji Robert Fico, którzy otwarcie wolą model putinowski.

To po prostu niedopuszczalne, że tak ostentacyjnie autokratyczny lider jak Orbán nadal ma prawo weta w procesie decyzyjnym UE.

W USA wielki potencjał ma prosta polityczna mobilizacja. Przeciwnicy Trumpa muszą odłożyć na bok dzielące ich różnice i zjednoczyć się wokół jego rywala. Zbyt dobrze wiemy bowiem, dokąd może prowadzić brak jedności i naiwny optymizm, że jakoś to będzie.

tłum. Łukasz Grzymisławski

Copyright: Project Syndicate, 2024; project-syndicate.org

206
207
208
 
 

"Zamiast przywrócić normalne umowy o pracę, czyni się je coraz mniej atrakcyjnymi finansowo. Oczywiście skorzysta na tym głównie prawdziwy beneficjent, czyli średni i wielki biznes, który będzie miał potulną siłę roboczą na śmieciówkach w postaci fikcyjnych JDG, wyjętą spod ochrony kodeksu pracy.

I co najzabawniejsze ci wyrobnicy na śmieciówkach będą się uważać za równych swemu panu dobrodziejowi, bo przecież obaj to „przedsiębiorcy” i będą popierać wszelkie ulgi dla biznesu. Coś jak szlachta gołota czuła się równa magnatom. Wszak wszyscy byli według prawa szlachcicami".

209
 
 

"Zielony ład" stał się chłopcem do bicia, mimo że to nie on odpowiada za kryzys na rynku rolnym. W tej sprawie, o dziwo, nawet Zieloni nie zgłaszają odrębnego zdania.

210
211
 
 

Mamy 600 mld zł z KPO! To jest naprawdę góra pieniędzy, które dobrze wykorzystamy – jeszcze niedawno Tusk tak lansował się w mediach.

Nie, nie mamy. W przytłaczającej większości trzeba najpierw wydać, żeby dostać zwrot obwarowany rozmaitymi warunkami i ograniczeniami czasowymi. Poprzedni rząd, jak wiemy, zawalił sprawę w tej kwestii, ale obecny też nie ma żadnej gwarancji, że wykorzysta wszystkie te środki. Opowiadanie, że „mamy” te środki to jest oszukiwanie ludzi.

Dlatego przychylne względem PO media na wszelki wypadek już dmuchają na zimne i próbują przygotowywać czytelników na problemy i podpowiadać „genialne pomysły” jak je wydać szybko.

Przykładowo nasz ulubiony Witold Gadomski w Wyborczej przeprowadził wywiad ze specem z agencji konsultingowej. Ten biznes polega na „wspieraniu przedsiębiorców”, więc jakie mógł naszemu „fachurze od gospodarki w Wyborczej” dać porady w kwestii ogarnięcia (publicznych!) środków z KPO? To proste: trzeba rozdać jak najwięcej „przedsiębiorcom”.

Spec od wspierania firm żali się: „Gdy KPO powstawał alarmowaliśmy, że nie ma w nim praktycznie wsparcia dla przedsiębiorstw prywatnych. Jest dla państwa, różnych instytucji, samorządów, w najlepszym wypadku dla państwowych przedsiębiorstw. A przecież KPO miało zapewnić po kryzysie odbudowę konkurencyjności gospodarki”.

Szok! Środki publiczne mają przede wszystkim zasilać zadania publiczne, a nie biznesy! Jak to możliwe?! Jedyne przecież słuszne „rozdawnictwo” środków publicznych, to rozdawnictwo w kierunku biznesu. Oczywiście, żeby ten mógł tworzyć „innowacyjne produkty” z których oczywiście polskie firmy są znane na całym świecie (protip: nie są, poza wyjątkami).

Firmy głównie zajmują się całymi latami, jak „innowacyjnie” wydoić środki publiczne (a szczególnie unijne) i je potem przepalić na bezsensowne pomysły i wypłaty dla zarządów.

Gadomski wydaje się być zachwycony i oczywiście z tym, co opowiada „pan fachowiec” nie polemizuje. Za to przypomniał sobie, że „Lewica głosowała za ratyfikacją Funduszu Odbudowy, dając tym samym wsparcie rządowi Morawieckiego, któremu brakowało głosów, pod warunkiem wprowadzenia do KPO budowy mieszkań na wynajem.”

No nie mógł się powstrzymać. Libki nigdy nie wybaczają.

Xavier Woliński

Autora można wspierać na https://patronite.pl/Wolnelewo

212
 
 

Może i będziesz do sześćdziesiątki spłacać kredyt na swoje dwupokojowe mieszkanie z dala od centrum miasta, ale za to, jak już przejdziesz na emeryturę, to... dostaniesz głodowe świadczenie. Ekonomiczna przyszłość dzisiejszych 30- i 40-latków nie rysuje się w przesadnie kolorowych barwach. A czy ty zdajesz sobie sprawę, ile procent twojej ostatniej pensji wyniesie twoja emerytura? Jeśli nie, to pora zacząć się tym interesować.

"Łączy ich dzieciństwo osadzone w latach 90. i przekonanie, że znajomość angielskiego i pakietu office gwarantują zawodowy sukces. Zderzenie z rynkiem pracy było jednak brutalne, a wyjazd za granicę przyniósł kolejne rozczarowanie. W efekcie polscy milenialsi nie wierzą w pracę jako wartość samą w sobie i boją się zaciągania kredytów" — tak pokolenie milenialsów charakteryzowała kilka miesięcy temu w swoim materiale w Business Insider Polska Anna Anagnostopulu.

W jej tekście wyczytaliśmy m.in., że "ważne są dla nich zdrowie i rodzina, a szczyt marzeń to dom na przedmieściach, SUV i golden retriever".

Tak wyglądało dorastanie i teraźniejszość pokolenia Y. W tym tekście pochylimy się nad jego przyszłością. Najbardziej szokująca może być dla tej grupy przyszła emerytura.

Chcesz mieszkanie? Odziedzicz albo płać

"Mnie też nikt nic nie dał za darmo. Wszystko musiałem sam odziedziczyć" — mówi w popularnym ostatnio serialu "1670" Jan Paweł Adamczewski, szlachcic ze wsi Adamczycha.

Dziś w Polsce młodzi ludzie mają dwie możliwości, by stać się właścicielami nieruchomości. Albo — jak mawiał serialowy Adamczewski — odziedziczyć mieszkanie po rodzicach czy dziadkach, albo zaciągnąć kredyt.

— Jeśli nie dostaliśmy mieszkania od rodziny, to faktycznie, jedyną opcją jest kredyt. Bardzo mało milenialsów zarabia tak dobrze, żeby móc sobie pozwolić na zakup mieszkania bez zadłużania się. Statystyczny przedstawiciel tego pokolenia nie ma innego wyjścia — mówi Business Insiderowi Bartosz Turek, główny analityk HREIT.

Oczywiście zostaje jeszcze opcja wynajmu. — Z moich obserwacji wynika jednak, że 30— i 40-latkowie już nie chcą mieszkać u kogoś. Pamiętajmy, że to jest moment nie tylko tworzenia rodzin, ale też wychowywania dzieci. Widzę po ludziach z mojego otoczenia, że nawet jeśli wcześniej długo wynajmowali mieszkanie, to w momencie, w którym brali ślub i planowali dzieci, zapadała decyzja o kupnie własnej nieruchomości. Oczywiście najczęściej na kredyt — dodaje Turek.

A z roku na rok te kredyty są coraz większe. Jak wynika z najnowszego raportu AMRON-SARFiN, w największych polskich miastach średnie ceny transakcyjne rosną co kwartał o kilka proc., a w ujęciu rocznym nawet o 20 proc.

Średnie ceny mieszkań w największych polskich miastach na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.

Tylko przez ostatnich 5 lat cena za m kw. mieszkania wzrosła o ponad połowę. Na przykład w Warszawie dziś wynosi ok. 13 tys. zł (wobec niecałych 8-9 tys. zł w 2018 r.), w Krakowie blisko 12 tys. zł, a we Wrocławiu czy w Gdańsku — ponad 11 tys. zł.

Drogie mieszkania to konieczność zaciągnięcia wyższego kredytu. A skoro tak, to trzeba go też długo spłacać. Normą są hipoteki na 20-30 lat, chociaż im jesteśmy starsi, tym bank na krócej pozwoli nam się zadłużyć. Nie zmienia to faktu, że często wybieramy dłuższy okres, aby w ten sposób ograniczyć wysokość miesięcznej raty i podbić zdolność kredytową. W sukurs przychodzą kolejne rządowe programy wsparcia dla ludzi chcących kupić swoje pierwsze mieszkanie. Nowa koalicja mówi o kredycie 0 proc., ale najważniejszych szczegółów tego programu jeszcze do końca nie znamy. Sam program ma zacząć obowiązywać w drugiej połowie 2024 r.

Zdaniem Bartosza Turka mieszkania w najbliższych latach nadal będą drożeć, choć ma nadzieje, że już nie w takim tempie jak w ostatnim czasie, bo tempo z 2023 r. było na dłuższą metę nie do utrzymania — Nie mam przy tym wątpliwości, że prędzej czy później doczekamy się spadków cen, ale stawiam dolary przeciw orzechom, że nie wrócimy już do poziomów z początku dekady. Nawet jeśli przecena nadejdzie, to patrząc na rynki o dłuższej historii, rzadko zdarzają się korekty głębsze niż o 10-20 proc. Nie jest też tajemnicą, że po takiej przecenie mieszkania i tak są droższe niż w momencie, w którym wcześniej zaczynały się wzrosty — mówi.

Milenialsi są więc skazani na spłacanie kredytu do emerytury? Niekoniecznie, bo statystyki sugerują, że tak jak zadłużamy się przeciętnie na ponad 20 lat, tak przeciętny kredyt spłacamy kilka lat przed upływem tego terminu. Może się więc zdarzyć, że hipoteki pozbędziemy się np. tuż po "50".

Turek ma też kilka słów pocieszenia. — Przez ostatnie lata standardem był w Polsce wzrost przeciętnych wynagrodzeń. To znaczy, że z czasem rata kredytu ważyć powinna coraz mniej w naszym domowym budżecie. Co do zasady im dalej w las, tym nieco łatwiej powinno być przy spłacaniu takiej hipoteki. Najemcy raczej nie mają takiego luksusu, bo czynsze zwykły rosnąć wraz z poziomem wynagrodzeń czy cen w gospodarce — twierdzi.

Emerytury będą głodowe. Demografii nie oszukasz

Mieszkanie wielu z nas — choć nie wszyscy — będzie spłacać do 60. roku życia. I gdy już pozbędziemy się balastu, jakim przez 30 lat był kredyt hipoteczny, przyjdzie czas na radość z życia. Szczególnie że będzie to nierzadko szło w parze z zakończeniem pracy zawodowej i odejściem na emeryturę.

Tu jednak szykuje się kolejny szok dla milenialsów, którzy dziś jeszcze w dużej części o tym kompletnie nie myślą. Jeśli nie odłożą na emeryturę samodzielnie, to pieniędzy z ZUS-u na wspomnianą radość z życia może nie wystarczyć.

— Jeśli nie będzie poważnych systemowych reform, to nam nie zazdroszczę — mówi Business Insiderowi Oskar Sobolewski, ekspert emerytalny i rynku pracy HRK Payroll Consulting, a prywatnie — podobnie jak autor artykułu — przedstawiciel pokolenia milenialsów.

O jakich reformach mówi Sobolewski? Przede wszystkim podniesieniu i zrównaniu wieku emerytalnego — czy to ustawowego, czy dobrowolnego. — Na razie żadna partia nie będzie chciała wziąć tej odpowiedzialności za Polaków, bo to nie jest łatwe politycznie — przewiduje ekspert. A to źle. Bez dłuższej pracy nie ma bowiem szans na wyższe świadczenia dla dzisiejszych 30- i 40-latków.

Wystarczy spojrzeć w prognozy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, czyli organu, który odpowiada przecież za wypłaty emerytur. Z powstałej w ubiegłym roku prognozy wynika, że obecnie w Polsce jest ponad 22 mln osób w wieku produkcyjnym, czyli — w pewnym uproszczeniu — aktywnych na rynku pracy. Do tego dochodzi 8,7 mln osób w wieku poprodukcyjnym, w tym przede wszystkim emerytów.

System solidarności międzypokoleniowej, z jakim mamy do czynienia w Polsce, działa mniej więcej tak, że emerytury dzisiejszych seniorów wypłacane są ze składek, które odprowadzają aktualnie pracujący. Łatwo więc policzyć, że dziś na jednego seniora składa się średnio niespełna trzech pracujących.

Za 30 lat, gdy na emeryturę będą przechodzić milenialsi, sytuacja będzie dużo gorsza. Nie sprzyja im bowiem demografia. Średnia długość życia rośnie, a dzieci rodzi się coraz mniej. W efekcie Polska się starzeje.

Jak to wygląda w liczbach? Prognoza ZUS mówi, że w 2050 r. w naszym kraju będzie 16,8 mln osób pracujących i prawie 12 mln emerytów. Na świadczenia jednego seniora będzie musiało zasuwać już nie — jak dziś — trzech, ale niespełna 1,5 pracownika.

Tak ma wyglądać struktura wiekowa Polski w kolejnych dekadach. | ZUS

Jeszcze gorzej będzie dziesięć lat później, gdy na emeryturę przechodzić będą najmłodsi milenialsi. Tam proporcje wyniosą 15,3 do 12,3 mln osób.

Efekt? Siłą rzeczy świadczenia będą niższe. Analitycy Alior Banku przedstawili w 2022 r. dramatyczną prognozę, która mówiła o tym, że dzisiejsi 30-latkowie będą mogli liczyć na emeryturze na świadczenie w wysokości 25-30 proc. swojej ostatniej pensji (to tzw. stopa zastąpienia).

Dziś nie wydaje się już ona aż tak dramatyczna. Być może dlatego, że jeszcze gorzej wyglądają przewidywania samego ZUS czy Komisji Europejskiej. W tych analizach pojawia się stopa zastąpienia na poziomie 20 proc.

Wpływ obniżenia wieku emerytalnego na wysokość emerytur. | ZUS

Jak na dłoni widać też, że niższy wiek emerytalny dodatkowo obniżył i tak już niewysokie prognozowane emerytury. Dlatego zdaniem Oskara Sobolewskiego rząd powinien zacząć działać.

— Powinny pojawić się dodatkowe zachęty do dłuższej pracy. I to musi być kompleksowa reforma. Nie tylko dotycząca momentu przejścia na emeryturę, ale skoordynowana ze zmianami w ochronie zdrowia czy na rynku pracy, tak żeby podejść kompleksowo — twierdzi.

Jak dodaje, czasu jest już bardzo mało. — Pierwsze zmiany powinny wejść w życie już w tej kadencji parlamentu — apeluje.

Abstrahując jednak od zmian legislacyjnych, milenialsi muszą wziąć też sprawy w swoje ręce. Bez dobrowolnego oszczędzania na emeryturę czeka ich głodowe świadczenie. I to niezależnie od tego, jaki będzie wiek emerytalny.

Sposobów na takie oszczędzanie jest mnóstwo. Od stosunkowo najnowszego PPK, przez inne elementy drugiego (PPE) i trzeciego filaru (IKE, IKZE, OIPE), aż po samodzielne oszczędzanie poza systemem emerytalnym.

To jedyny sposób, by po zakończeniu pracy przynajmniej częściowo zachować standard życia, do którego przywykliśmy przed przejściem na emeryturę.

Milenialsi zmienili rynek pracy

Są też jednak aspekty, w których pokolenie Y nie stoi na straconej pozycji. Wiele wskazuje bowiem na to, że jest to grupa (i to tylko jej najstarsza część), która tak naprawdę jest ostatnim pokoleniem, które na własnej skórze przekonała się, co to jest bezrobocie. Czyli zjawisko, z którym walczyło pokolenie ich rodziców w momencie transformacji ustrojowej.

— Owszem, część starszych milenialsów otarła się o ten problem w pierwszej dekadzie XXI w. Wielu z nas musiało się naszarpać, żeby dostać ten wymarzony etat — mówi Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Jednak już urodzeni choćby w latach 90. takiego problemu ze znalezieniem zatrudnienia nie mieli. I niewiele wskazuje na to, by problem bezrobocia w najbliższych latach powrócił na taką skalę, jak choćby na początku lat 2000.

— My wchodziliśmy na rynek w trudniejszych warunkach niż to pokolenie, które wchodzi do pracy dziś. Być może dlatego mamy nieco inny etos pracy niż młodsi ludzie. I żeby była jasność, nie odbieram młodszemu pokoleniu pracowitości czy zaangażowania, ale dla nich praca to nie jest dobro, o które trzeba zabiegać, tylko takie, które po prostu jest — tłumaczy Andrzej Kubisiak.

Zauważa jednocześnie, że milenialsi to również pokolenie, które znacząco zmieniło rynek pracy na taki, który widzimy dziś. To właśnie ta grupa zaczęła częściej zmieniać pracodawców, skakać pomiędzy stanowiskami i popularyzować alternatywne formy zatrudnienia.

Rodzice milenialsów zazwyczaj pracowali na etacie, często przez całe życie w jednej firmie. — To u nas tak naprawdę zaczęło się B2B i samozatrudnienie. To nasze pokolenie na poważnie też testuje mechanizm pracy zdalnej, w czym na pewno pomogła pandemia. To wszystko są zmiany, które pewnie jeszcze trochę z nami pozostaną — prognozuje Kubisiak.

Częstsze zmiany pracy i stanowisk wewnątrz firmy sprawiają też, że częściej rośnie wynagrodzenie. To kolejna z pozytywnych prognoz na przyszłość dla tej grupy pracowników.

Ekspert rozprawia się też z tezą, że milenialsi są za starzy na to, by stać się gwiazdami mediów społecznościowych i influencerami, ale za młodzi, by "dorobić się" na transformacji ustrojowej.

— Owszem, mamy kilka fajnych "success story" z lat 90., ale z drugiej strony w tym samym czasie była masa ludzi, o których nie mówimy. A to są ludzie, którzy przegrali swoje życie. Te wszystkie historie z kolejkami do pośredniaków, do tego hiperinflacja plus bezrobocie — to nie są historie jednostkowe, ale wręcz masowe — mówi i podkreśla, by nie mitologizować lat 90., które w rzeczywistości były gospodarczo bardzo trudne dla Polaków.

— My weszliśmy w świat już trochę bardziej poukładany, mniej zwariowany, ale z drugiej strony jest to też świat bardziej elastyczny. Z nowymi formami zatrudnienia czy czasu pracy. I wciąż mamy jakieś przewagi nad tymi, którzy na rynek pracy wchodzą dopiero dziś — puentuje Andrzej Kubisiak.

Autor: Jakub Ceglarz, dziennikarz Business Insider Polska

213
 
 

Wmówiono pracownikom, że są w zasadzie nikim, nie mają własnych interesów, bo te są tożsame z interesem właścicieli firm. Bezustannie wmawia się ludziom, że coś takiego jak klasa pracowników najemnych nie istnieje. Istnieje tylko „klasa średnia”.

214
215
216
217
218
219
220
221
222
223
224
225
view more: ‹ prev next ›