Tadeusz

joined 3 years ago
 
 
 
 

~___~

 
 

Based plakat, ale to współfinansowanie przez UE dość ironiczne 🤡

I od razu disclaimer na dole, że Unia wcale tak nie myśli XD

 

Uprawiane od tysięcy lat, wysławiane przez poetów mango jest w Indiach narodowym skarbem, miłością i obsesją. Trwa sezon na te soczyste owoce. Wyjątkowo drogie, bo wielkie upały właśnie niszczą połowę plonów. Jakie cechy powinny mieć owoce mango, mistrzu? – zapytano kiedyś Mirzę Ghaliba, wybitnego XIX-wiecznego poetę tworzącego po persku i w urdu: – Tylko dwie. Powinny być słodkie i powinno ich być dużo! Uwielbiany i dziś literat, którego imię noszą ulice miast, a teksty adaptowane są w kinie, najlepiej wyraził panującą nad Gangesem miłosną obsesję wobec mango, nazywanego tu „królem owoców”. Sam Ghalib uchodził za przykładowego mangofila – opisał owoc w dziesiątkach listów i wierszach, zamawiał dostawy różnych odmian z całego kraju, a nawet dał się aresztować, gdy w czasie antybrytyjskiego powstania Sipajów w 1857 r. nie usłuchał zakazu przemieszczania się i wyszedł do sadu zrywać dojrzewające owoce.

Jego słabość podziela dziś prawie półtora miliarda Hindusów i nawet jeśli na co dzień wiele ich różni, zachwyt nad smakiem dojrzałych mango jest uniwersalny – uwielbiają je wyznawcy różnych religii, a na dostępną krótko w roku radość wysysania soczystego miąższu czekają wszyscy. Szacuje się, że w kraju rośnie około tysiąca różnych odmian, na każdą kieszeń.

Czerwiec i lipiec to miesiące, w których drzewa rodzą mango we wszystkich zakątkach kraju. Trwa pora owocu, który w kulturze, religii i mitologii indyjskiej stał się symbolem obfitości, różnorodności, miłości i rozkoszy. Szczęścia o najwyższym stopniu nasilenia. Hindusi mówią: „Gorętsze niż słońce, słodsze niż mango”, by wyrazić maksymalność, coś niewystępującego w naturze.

W tym roku maksymalne stało się możliwe – słońce okazało się gorętsze niż kiedykolwiek, ze skutkiem zabójczym dla zwierząt, ludzi i mango. W marcu temperatury odnotowane w kraju wyraźnie przekraczały 40 st. C, były najwyższe od 122 lat. W Delhi zanotowano 49 stopni, a w całym kraju nie jedną, ale liczne, następujące po sobie fale upałów. Ultragorące lato przyszło o dwa miesiące za wcześnie z natychmiastowymi tragicznymi skutkami.

Chłodne noce i ciepłe dni W stanie Gudżarat z nieba spadały ptaki, dostawały udarów. Podobnie jak pracujący w polu ludzie czy woły. W Pendżabie i innych stanach rolniczych drastycznie spadły plony, w tym pszenicy, którą rząd nakazał trzymać na zapas i zabronił jej eksportu. W Uttar Pradesz i Biharze, gdzie rosną najstarsze odmiany mango, a ich drzewa liczą nawet po 300 lat, upały sprawiły, że kwiaty nagle z nich opadły i w ogóle nie było owocowania. A tam, gdzie owoce już się rozwinęły, w temperaturze wyższej o sześć stopni Celsjusza niż zazwyczaj, musiały szybko przejrzeć, opadały i gniły.

Mangowce potrzebują chłodnych nocy i ciepła w dzień, kwitną w 25 st. Tymczasem od kilkunastu lat natura i jej nieprzewidywalność są wyzwaniem dla indyjskich hodowców. W niektórych stanach sady mangowców przetrwały trwającą ponad dekadę suszę, ale w zeszłym roku – w październiku i listopadzie – musiały wytrzymać nagłe i niespotykanie obfite opady deszczów. Część starych drzew potoki wody wyrywały z korzeniami. Nagły przypływ wody spowodował, że młodsze rośliny zainwestowały we wzrost zamiast w kwitnienie. Zakwitły dwa miesiące później, zamiast stycznia – w marcu. Akurat, gdy w ich delikatne kwiaty uderzył upał.

Na domiar złego wiosną w części kraju pojawiły się owady, które żerowały na już dojrzewających owocach, było więc za późno, by użyć oprysków. I tak kombinacja czynników przyrodniczych sprawiła, że według Indyjskiego Stowarzyszenia Hodowców Mango plony w tym roku będą łącznie o połowę mniejsze. Cena owoców w hurcie już wzrosła o 25 proc., a przecież sezon owoców i upałów dopiero się zaczął.

Indie są największym producentem mango na świecie, w ostatnich latach roczne plony szacowano tam na 20 mln ton. W tym roku będzie to zaledwie 11 mln ton, a same zbiory – z powodu opóźnionego kwitnienia i dojrzewania – przeciągną się do końca sierpnia. Wszystko to szacunki, bo nie wiadomo jeszcze, jaki przebieg będzie miał monsun. Pewne jest, że w przypadającym na piątek, 22 lipca Narodowym Dniu Mango powodów do świętowania będzie nad Gangesem mniej. A portfele tych, którzy przyjdą na festyny i targi, by próbować rozmaitych odmian z całego kraju, zostaną nadwyrężone.

Mango to wyjątkowo delikatny owoc. Zbierany ręcznie i transportowany bardzo ostrożnie, za granicę wysyłany jest rzadko. Znakomita większość indyjskich odmian pozostaje w kraju, jest jedzona lokalnie na tysiące różnych sposobów.

Tylko 30 rodzajów mango uprawia się na przemysłową skalę, a eksportowanych jest zaledwie kilka, wśród których zdecydowanie króluje odmiana Alphonso, miła dla oka, bo okrągła i posiadająca żółto-szafranową barwę. Dla klientów na Zachodzie walory wzrokowe mają największe znaczenie, podczas gdy Hindusi nie oceniają mango po wyglądzie – biorą je w dłoń, sprawdzają miękkość, wąchają u nasady. Smak i aparycja często nie idą w parze.

Światowa ekspansja mango musiała poczekać na ludzi, bo pestki tego owocu są tak duże i ciężkie, że nie przeniósłby ich wiatr. Popularna odmiana Alphonso nazwę zawdzięcza Alfonsowi de Albuquerque (zm. 1515 r.), portugalskiemu żeglarzowi. Portugalscy kolonizatorzy przybyli do Indii pod koniec XV stulecia, stworzyli porty na południu kraju i faktorie wzdłuż zachodniego wybrzeża. Zachwycili się smakiem mango i to oni ukuli międzynarodową dziś nazwę owocu, powstałą przez zniekształcenie określenia manna używanego w południowoindyjskim języku malajalam.

Skupiający się na handlu przyprawami Portugalczycy zawieźli mango do Europy i zainspirowali jego uprawy w Ameryce Południowej. Trzeba było na to jednak sporo czasu, pierwsze uprawy w Brazylii ruszyły dopiero w XVIII w., w kolejnym stuleciu owoc dotarł na wyspy karaibskie.

Dziś mango eksportowane są do USA czy EU przede wszystkim z Ameryki Południowej. Mango uprawia się też w Tajlandii, Chinach i na Filipinach oraz w niektórych państwach Afryki. Indiom, choć są producentem numer jeden, przypada zaledwie 1 proc. światowego handlu tymi owocami. Indyjskie mango są – w porównaniu z południowoamerykańskimi odmianami – bardzo drogie i muszą przechodzić złożone kontrole, m.in. zabiegi usuwające z nich pestycydy i owady. Zachodni świat dopiero poznaje smak mango, głównie zresztą pod postacią pulpy, soków i przetworów. Wątpliwie, byśmy kiedykolwiek umieli cieszyć się tym owocem tak jak Hindusi, dla których jedzenie mango ma rangę rytuału i kulturowego dobra.

Klejnot w dłoniach W marcu, gdy po czterech, pięciu miesiącach od pojawienia się na gałęziach, pierwsze owoce na południu kraju nareszcie dojrzeją i nabiorą soczystości, indyjskie media z fanfarą ogłaszają początek zbiorów, donoszą o cenach, przepytują sprzedawców na najstarszych miejskich bazarach. Na bombajskim Crawford Market mango od pokoleń handlują mężczyźni z tych samych rodzin, obsługiwani przez kolejne pokolenia spokrewnionych dostawców odbierających owoce z plantacji prowadzonych przez te same rodziny od kilkudziesięciu lub kilkuset lat. Same mangowce to długowieczne drzewa, na wielu plantacjach rosną ponadstuletnie okazy, są chronione, mimo że owocują słabiej niż młode. Produktywność ustępuje tradycji.

Owoce mango – żółte, szafranowe, zielonkawe czy czerwone, olbrzymie albo łatwo mieszczące się w dłoni – pysznią się na straganach, ustawione w imponujące piramidy, delikatnie skrapiane wodą w ciągu dnia, a w najgorętszych godzinach okrywane płachtami juty. Kiedyś zawijane w gazetę i delikatnie układane w skrzynkach, od niedawna podróżują w specjalnie projektowanych pudełkach z tworzyw sztucznych, w których jest wgłębienie na każdy z owoców. Byle go nie obić, nie naderwać skórki, bo zaraz zacznie gnić.

Jest coś szczególnego w sposobie, w jaki sprzedawcy biorą je w dłonie, by pokazać klientom. Jakby trzymali klejnot albo kobiecą pierś, dla której najsłodszym z komplementów jest to, że kształtem i jędrnością przypomina dojrzałe mango. Największe wrażenie owoce robią wieczorami, gdy lśnią na targach w świetle naftowych lampek i nagich żarówek. Majestatyczne kopce sprawiają, że bledną przy nich kaszmirskie jabłka, błyszczące twarde guawy i słodkie pomarańcze w zielonej skórce. Jedynym owocem, który swym krótkim owocowaniem i rozkosznym smakiem może konkurować z mango, jest liczi – zamknięty w twardej czerwonej skorupce mięciutki i wodnisty miąższ o smaku przypominającym gumę balonową. Ale on pozostaje gratką dla nielicznych, pojawia się na krótko i jest na ogół drogi. Tymczasem mango w hindi znane jest jako aam – samo słowo oznacza rzecz powszechną, ogólną. Jego słodycz jest tam dobrze znana.

Mango jest wrośnięte głęboko i szeroko w indyjską kulturę. Zajmuje też wyjątkowe miejsce w zbiorowej wyobraźni. Na nic, z wyjątkiem pierwszych monsunowych deszczy, nie czeka się nad Gangesem z taką nadzieją i ekscytacją jak na dojrzałe mango. Jeśli spytać Hindusa o szczęśliwe wspomnienie dzieciństwa albo o kwintesencję przyjemności, najpewniej przywoła taką scenę. Podchodzisz do drzewa mango i w pełnym słońcu zrywasz z niego dojrzały owoc. Siadasz w cieniu drzewa i najpierw delikatnie ugniatasz owoc z każdej strony, by skóra oddzieliła się od miąższu. Odgryzasz kawałek skóry na czubku mango i zaczynasz wysysać słodką, soczystą pulpę. Wydobywasz ze skórki okazałą pestkę i ją też objadasz do czysta z każdego włókna, a następnie wysysasz skórkę do cna. Złocisty sok cieknie po brodzie, po rękach. Mirza Ghalib przyrównywał soczyste mango do wina opakowanego przez naturę w butelkę z cienkiej skórki. Dziś politycy nazywają je największym darem Indii dla świata.

Badania archeologiczne wskazują, że pierwsze mangowce Magnifera indica rosły na terenach dzisiejszych Indii już miliony lat temu, zaś ich uprawy ruszyły na północy kraju 4 tys. lat temu, są więc niewiele młodsze od najstarszych indyjskich cywilizacji. Legendy mówią, że kiedy Aleksander Wielki dotarł do Indii w IV w. przed Chrystusem, zachwycił się smakiem mango, podobnie jak w VII w. n.e. Hieun Tsang, chiński podróżnik i wyznawca

 

Kubańscy bokserzy wracają na zawodowe ringi po ponad 60 latach przerwy. Nie muszą już bronić socjalizmu przed kapitalizmem.

Zawodowy debiut kolektywu bokserów „Pogromcy z Kuby”, jaki odbył się na meksykańskich ringach pod koniec maja, zakończył się ich spektakularnym sukcesem. Wygrali wszystkie sześć walk, w tym pięć przez nokaut.

Kilka miesięcy wcześniej kubańska federacja boksu podpisała umowę z Golden Ring Promotions, meksykańską firmą organizującą walki bokserskie, która otworzyła Kubańczykom drogę do zawodowych ringów. Ostateczną decyzję musiał jednak podjąć rząd Kuby, który zrobił ostrożny krok, dając swoje błogosławieństwo sześciu najlepszym na wyspie bokserom.

Oto oni: Lazaro Alvarez, Arlen Lopez, Julio Cesar La Cruz, Rionel Iglesias, Feliciano Hernandez i Osvel Caballero. Zabrakło Andy’ego Cruza, trzykrotnego mistrza świata i mistrza olimpijskiego z Tokio sprzed dwóch lat, który początkowo miał niekwestionowane miejsce w kolektywie (wrócę do tego później).

Niemal każdy z nich osiągnął wszystko lub prawie wszystko tam, gdzie boksował. Alvarez to trzykrotny mistrz olimpijski i trzykrotny mistrz świata. La Cruz, Lopez i Iglesias – także złoci medaliści na olimpiadach. Hernandez to mistrz świata, a Andy’ego Cruza, który wypadł z kolektywu, niektórzy uważają za najbardziej obiecującego z całej ekipy.

Decyzja władz kubańskich rodziła się przez ostatnie kilka lat. Oficjalnie nie podano jej uzasadnienia – musiałoby ono podważyć ideologiczne zasady i wartości, jakie rewolucyjne władze przypisywały sportowi przez ponad 60 lat, bo aż 80 proc. zysku z tych ostatnich walk trafi do kieszeni bokserów (15 proc. dostaną trenerzy, 5 proc. ludzie z ekipy medycznej).

Nieżyjący przywódca kubańskiej rewolucji Fidel Castro przewraca się w grobie? Niekoniecznie. Castro niejednokrotnie zmieniał politykę w różnych kwestiach, np. związanych z prywatną przedsiębiorczością i zarabianiem pieniędzy. Nazywało się to „aktualizacją” socjalizmu. Dlaczegóż więc obecny rząd Miguela Diaza-Canela nie miałby pójść tą samą drogą?

Plan Fidela Po dojściu do władzy Fidel Castro zakazał zawodowego sportu. „Uważam, że sport komercyjny powinien się skończyć, i to we wszystkich rodzajach rozgrywek” – mówił krótko po zwycięstwie nad dyktaturą Fulgencia Batisty w 1959 r. Zapowiedział też zbudowanie tysięcy boisk i placów sportowych do uprawiania sportu amatorskiego.

Rok później przekonywał, że „dobrzy sportowcy powinni wywodzić się z ludu, z klas pracujących”, bo tylko tacy „są w stanie poświęcać się, systematycznie trenować, zachować entuzjazm”, co jest konieczne, by zwyciężać. „Trudno sobie wyobrazić młodego rewolucjonistę, który nie byłby sportowcem…”.

Sport został wciągnięty w pochód rewolucji – i wcale nie wyszedł na tym źle. Przed rewolucją kubańscy sportowcy na igrzyskach olimpijskich zdobyli zaledwie sześć medali, z których aż cztery złote zdobył szermierz Ramon Fonst. W 1900 r. w Paryżu Kuba wystawiła zaledwie jednego atletę. Na większości olimpiad przed drugą wojną światową sportowców kubańskich nie było w ogóle.

Któż jednak mógł przypuszczać w 1962 r., że rozmaite dyscypliny sportowe, a najbardziej boks, staną się okrętami flagowymi socjalistycznej Kuby? W reakcji na zakaz komercyjnych walk bokserskich najlepsi na wyspie bokserzy wyjeżdżali z kraju. Mistrzostwa świata zdobywali przykładowo dla Meksyku, walczyli też m.in. dla Hiszpanii, a nawet na ringach największego politycznego wroga rewolucyjnej Kuby – Stanów Zjednoczonych.

Bokserzy emigrowali jeszcze wtedy bez oporu rewolucyjnych władz, mimo że przedrewolucyjne ligi bokserskie na Kubie wcale nie dbały o zawodników. Wokół bokserskich ringów szerzył się wyzysk i manifestował rasizm. Zasadniczą część zysków zgarniali organizatorzy zakładów sportowych – boks był częścią świata mafii i hazardu.

Castro łatwo przebolał wyjazd mistrzów sprzed rewolucji, bo nie chodziło mu o doraźne sukcesy czy chwilowe porażki poszczególnych sportowców. Miał dalekosiężny cel – sport powinien się stać ważnym filarem politycznego projektu: narzędziem mobilizacji, niepolitycznym magnesem dla nieprzekonanych, obszarem, na którym można się zderzyć ze światem kapitalistycznym i go pokonać.

Przed rewolucją niewielki ułamek ludności uprawiał sport. Klasy ludowe – najczęściej bejsbol i boks. Wśród klas wyższych popularny był tenis. Ambicją Fidela była powszechna edukacja sportowa – szkolna i pozaszkolna, hobbystyczna i wyczynowa. Sport miał dotrzeć do każdej szkoły, fabryki, na pola uprawne, do kooperatyw w każdym zakątku wyspy.

Kuba potęgą Z emancypacyjnej roli sportu rewolucja stworzyła potężny przekaz, który wykraczał poza sportową rywalizację. Sport miał – według Castro – budować humanistyczne wartości, takie jak braterstwo, solidarność, bezinteresowność, odpowiedzialność i dyscyplina. A ponadto „służyć zdrowiu, czynić silnym – nie tylko fizycznie, ale i moralnie – wzmacniać charakter, rozwijać inteligencję, tworzyć zdrowszych obywateli, lepiej przygotowanych i rozwiniętych w każdym sensie”.

Co kilka lat w przemówieniach o sporcie Castro dodawał nowe wątki. I tak np. w 1977 r. mówił, że „sport jest prawem ludu, a także jego [ludu] powinnością”.

Kuba po rewolucji, niewielki kraj liczący wówczas 7 mln mieszkańców (dziś – 11 mln), stała się sportową potęgą. W olimpijskiej klasyfikacji medalowej wszech czasów zajmuje 18. miejsce, wyprzedzając o jedno miejsce Polskę z prawie czterokrotnie większą populacją. Świat sportu i kibice do dziś pamiętają wspaniałych lekkoatletów, np. Javiera Sotomayora, rekordzistę świata w skoku wzwyż, i genialnego biegacza średniodystansowca Alberta Juantorenę (późniejszego wiceministra sportu). Ale jeszcze bardziej pamiętają bokserów.

Być może żaden z kubańskich atletów nie zapadł w pamięć tak głęboko jak dwaj pięściarze, trzykrotni mistrzowie olimpijscy – Teofilo Stevenson i Felix Savón (ten ostatni był też sześciokrotnym mistrzem świata). Ciosy Stevensona pokonały m.in. Grzegorza Skrzecza, a Savón jeszcze jako junior rozbił bez trudu młodego Andrzeja Gołotę.

O walkę ze Stevensonem zabiegał sam Muhammad Ali. Stevenson jednak odrzucił wyzwanie, a bardziej prawdopodobne, że z politycznych powodów nie mógł go podjąć. Straciliśmy przez to być może największą walkę stulecia. O walkę z Savónem starali się menedżerowie Mike’a Tysona – również bezskutecznie.

Tymczasem Castro nauczał, że sport „pozwala człowiekowi tworzyć niezniszczalne więzy przyjaźni i usuwać bariery stwarzane przez różne systemy polityczne…”. W przypadkach Stevensona i Savóna kubański przywódca nie dopuścił, by idea, którą głosił, stała się ciałem. Czyżby nie wierzył, że jego muchachos pokonają na ringu amerykańskich mistrzów? Ryzyko prestiżowej porażki z Ameryką było zbyt duże?

Taniec na ringu Znawcy i pasjonaci boksu piszą czasem, że ten kubański charakteryzuje się tanecznymi ruchami, a inspiracja wywodzi się wprost z rozmaitych popularnych na wyspie gatunków muzyczno-tanecznych. Mniej liczy się siła, bardziej – precyzja, taktyka i ruch. Styl walki. Za ojca takiej szkoły boksu uważany jest Alcides Sagarra Carón, dziś 85-latek, który trenował największych kubańskich pięściarzy, m.in. Stevensona.

Sam nokaut nie zadowalał wymagającego trenera, zwłaszcza gdy podopieczni nokautowali przeciwników zbyt szybko. To z kolei dowód na to, że kubańscy pięściarze, walcząc w tanecznym, rytmicznym stylu, bynajmniej nie głaskali rywali. Stevenson nokautował ich seryjnie, a jego prawa pięść budziła na ringach postrach.

Na pewno istotną rolę w sukcesach pięściarzy z wyspy odgrywa wczesna rekrutacja (nawet w wieku sześciu lat), a także ascetyczny tryb życia i rygorystyczny trening. Dlatego niektórzy komentatorzy sportowi sugerują, że emigrujący z ojczyzny kubańscy pięściarze często ponosili porażki ze względu na inny model treningu. I pokusy życia w społeczeństwie konsumpcyjnym, jakiego nie zaznali na Kubie.

Jako przykład podaje się nieraz Odlaniera Solisa, mistrza olimpijskiego z Aten (2004) i trzykrotnego mistrza świata, który po ucieczce z Kuby – wraz z dwoma innymi bokserami nie wrócił z zawodów w Wenezueli – żadnego sukcesu już nie odniósł.

Ale zdarzały się też ucieczki, po których przychodziły zwycięstwa na światowych ringach. Joel Casamayor nie wrócił ze zgrupowania, na którym kubańscy bokserzy przygotowywali się do igrzysk w Atlancie. Zdobył potem mistrzostwo świata w rozgrywkach zawodowych.

Dramatycznie mogła się zakończyć ucieczka Yordenisa Ugása, który za każdą z sześciu prób nielegalnej ucieczki z wyspy był karany więzieniem. Pięściarz marzył o walkach z najlepszymi, ale też o lepszym życiu – jego rodzina mieszkała w opłakanych warunkach. W 2010 r. w końcu mu się udało: dryfując przez dwa dni po oceanie, dopłynął do wybrzeży Meksyku, gdzie poprosił o azyl. Stamtąd ruszył do USA. Dawny mistrz świata amatorów na emigracji nie zdobywał już tytułów, ale większość walk wygrywał. Publicznie zawsze podkreślał, że umiejętności bokserskie zawdzięcza Kubie.

Przypadek Ugása przeczy legendzie, według której każdy wybitny sportowiec jest pieszczochem władzy. Bywa różnie. Na blogu poświęconym kubańskiemu boksowi znalazłem informację, że bokserzy medaliści dostają od państwa samochód, mieszkanie i dożywotnią rentę (nie udało mi się potwierdzić tej informacji w żadnym innym źródle). Z pewnością Ugás by zaprzeczył.

Krótko przed pandemią władze pozwoliły mu wjechać do kraju i odwiedzić rodzinę. Wtedy jednak jego „grzech” przeciw rewolucji i socjalistycznej ojczyźnie nie był już traktowany tak surowo jak dawniej. Był to czas, w którym szefowie federacji kubańskiego boksu snuli rozważania o wejściu Kubańczyków na zawodowe ringi i prowadzili w tej sprawie wstępne rozmowy, których efekty świat poznał teraz na meksykańskich ringach.

Kapitalizm w socjalizmie Obecne otwarcie drzwi kubańskim bokserom to część zmian, jakie zachodzą na wyspie od kilkunastu lat. W 2006 r. Raul Castro, który objął rządy po starszym bracie, rozszerzył prawo do prowadzenia prywatnej przedsiębiorczości. W 2010 r. jego rząd ogłosił listę ok. 180 zawodów,

view more: ‹ prev next ›