Polityczne wypociny i inne ściany tekstu

0 readers
0 users here now

founded 4 years ago
MODERATORS
1
2
 
 

„Społeczeństwo populistów” autorstwa Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego składa się z dwóch przenikających się warstw. Jedna to prezentacja wyników kilkuletnich badań prowadzonych wśród elektoratów różnych partii politycznych, druga to esej, który określiłbym jako opowieść sfrustrowanego liberała. Uściślijmy od razu, że chodzi o liberała politycznego (którego nie należy mylić z neoliberałem), czyli raczej kogoś sytuującego się bliżej Johna Rawlsa i Richarda Rorty’ego niż Friedricha Augusta von Hayeka.

Wyniki badań, które Sadura i Sierakowski publikowali cyklicznie od 2019 roku były jednymi z najciekawszych, jakie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym. Rozmontowują wiele stereotypów, które krążyły i wciąż krążą w głównonurtowej publicystyce na temat wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Badanie z 2019 roku potwierdziło istnienie niejako dwóch oddzielnych elektoratów PiS. Pierwszy z nich autorzy określają mianem elektoratu „cynicznego”, drugi „fanatycznego”.

„Cynicy” charakteryzują się tym, że, podzielając generalnie część poglądów opozycji i będąc jej bliscy kulturowo, głosują na PiS z powodów „socjalnych”. Jest to jednocześnie elektorat warunkowy, najsłabiej związany z partią. „Cynizm” tych wyborców, zdaniem autorów, polega na tym, że zdając sobie sprawę z wad PiS na rozmaitych polach, w tym także nepotyzmu i zawłaszczania zasobów publicznych przez ludzi tej partii, nadal na tę partię głosują, ponieważ „daje więcej”.

Drugi elektorat, zwany „fanatycznym”, jest nieco inny. Pozostaje znacznie bardziej związany z partią i jej politykami, bardziej utożsamia się też z jej programem.

Dla tego elektoratu – piszą autorzy – to nie program socjalny PiS-u ma największy wpływ na decyzje wyborcze. Ich lojalność jest starsza niż obietnice socjalne. Najsilniejszą motywacją wydaje się niechęć, a nawet nienawiść do PO i partii lewicowych uważanych za reprezentantów wielkomiejskich elit. Zasadnicze znaczenie ma opozycja między prowincją i metropoliami, między prostymi ludźmi i elitami. […] Uzasadnieniem dla tych emocji jest resentyment będący odpowiedzią na pogardę, jaką w ich przekonaniu żywią wobec nich przedstawiciele środowisk liberalnych. To elektorat wyraźnie bardziej konserwatywny i tradycyjny, przywiązany do wartości religijnych i narodowych. Skrajną formą wyrażania tych postaw są wypowiedzi homofobiczne, antyuchodźcze i rasistowskie, które z rzadka są mitygowane przez innych rozmówców – świadomych homofobii i zauważających jej negatywne skutki.

Autorzy przedstawili także interesującą tezę dotyczącą wpływu wyborców „cynicznych”, czy też „socjalnych” na PiS. Jako że jest to elektorat świeży, labilny i warunkowy, partia musiała znaleźć sposób na jego utrzymanie przy sobie:

Nowy elektorat Prawa i Sprawiedliwości traktuje swoją partię użytkowo i popiera ją ze względu na politykę społeczną rządu i obietnicę dalszych transferów socjalnych. Wygląda to trochę tak, jakby odbiorcy pomocy socjalnej wykorzystywali swoją partię i jej wolę utrzymania się u władzy. Postawa tego elektoratu zaczęła kształtować linię partii.

Tłumaczy to do pewnego stopnia różnicę w sposobie sprawowaniu rządów przez PiS pomiędzy pierwszym okresem, czyli latami 2005–2007, a drugim, trwającym od 2015 roku do dzisiaj. „Pierwszy PiS” był bardziej liberalny gospodarczo, mimo „solidarnościowej” oprawy. Natomiast program 500+ niejako „przypadkowo” przyciągnął do tej partii elektorat socjalny. Sama partia odżegnywała się początkowo od „posądzania” tego programu o wyklętą w Polsce dotychczas „socjalność”. Wolała określać go programem pronatalistycznym, czy też prorodzinnym.

Doszło tu więc do ciekawego sprzężenia zwrotnego. Kiedy tylko partia, dokonawszy własnych badań, zorientowała się w sytuacji, zaczęła pracować nad tym, aby „pochwycony”, ulotny elektorat socjalny przy niej został. Stąd następne propozycje, takie jak wprowadzenie godzinowej stawki minimalnej w przypadku pracy na umowach cywilnoprawnych. Uważniej też zaczęła słuchać głosu swojego nie mniej chwiejnego sojusznika, czyli NSZZ „Solidarność”.

Z innego, równie ciekawego badania autorów, wynika, że wyborcy i wyborczynie PiS korzystają z bardziej zróżnicowanych źródeł informacji niż wyborcy i wyborczynie opozycji. O ile w elektoracie Platformy Obywatelskiej głównie ogląda się „Fakty TVN”, rzadziej „Wydarzenia” Polsatu i prawie wcale programów informacyjnych TVP, to w elektoracie PiS znacznie częściej oprócz TVP ogląda się także „Fakty TVN” i „Wydarzenia” Polsatu. Ponadto bardzo istotna część elektoratu PiS zauważa stronniczość „Wiadomości” TVP.

Wyborcy i wyborczynie PiS korzystają z bardziej zróżnicowanych źródeł informacji niż wyborcy i wyborczynie opozycji

Ta ostatnia obserwacja prowadzi autorów do jednej z głównych tez książki: spora część elektoratu PiS „wie, ale robi to dalej”. To znaczy, zdaje sobie sprawę z afer związanych z rządami PiS, ale nadal na nich głosuje. Książka ma stanowić próbę rozwiązania tej zagadki.

Analiza czy moralitet?

Autorzy odżegnują się od traktowania pojęcia „cynizm polityczny” jako obelgi. Piszą:

Rozumiemy bowiem, że cynizm polityczny nie musi być wynikiem złej woli, tylko warunków życiowych. […] Jeśli chcielibyśmy jakoś przeciwdziałać temu zjawisku, to starając się eliminować jego podstawy, a nie piętnując tę grupę. Te postawy najczęściej nie są mniej racjonalne z punktu widzenia jednostki niż postawy reszty Polaków.

Użycie nacechowanego negatywnie pojęcia do opisu tego zjawiska powoduje jednak, że siłą rzeczy czytelnik wciąż wpada w tę pułapkę, a i sami autorzy mają ewidentny problem z tym, jak rozdzielić chłodną analizę od moralitetu. Ten ostatni, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach książki, bierze górę.

W większości wyniki tych badań nie były dla mnie zaskoczeniem, kiedy po raz pierwszy przeczytałem o nich w 2019 roku. Sam mam bezpośredni kontakt, poprzez ruch lokatorski, z osobami będącymi, jak to autorzy określają, „elektoratem cynicznym PiS”. Znam więc „z pierwszej ręki” ten sposób myślenia. Być może oburza on niektóre osoby, ale ma jak najbardziej, jak zauważają sami autorzy, racjonalne podstawy. Nie mniej racjonalne niż „obrona sądownictwa” przez osoby, które w przeciwieństwie do osób z ruchu lokatorskiego, nie miały większej styczności z aparatem sądowniczym z perspektywy osoby niezamożnej.

Sądzę, że zbyt mało miejsca poświęcono w tej pracy głębokim, historycznym przyczynom tego „cynizmu”. Poza zwyczajowymi, mechanicznymi już niemal odwołaniami do Andrzeja Ledera, czy „kultury folwarcznej” niewiele mówi się w niej o czasach współczesnych i traumie transformacji, która dla milionów osób w tym kraju pozostaje wciąż żywa we wspomnieniach lub wciąż jątrzących się jej efektach. To kolejna „prześniona” (kontr)rewolucja, by odwołać się do pojęcia stworzonego przez wspomnianego Ledera. „Kontr” dlatego że, do pewnego stopnia, próbująca odwrócić konsekwencje opisywanej przez niego rewolucji.

Zbyt mało miejsca poświęcono w tej pracy głębokim, historycznym przyczynom opisywanego »cynizmu«

Przykładowo, kwestia reprywatyzacji (nie tylko warszawskiej) pojawia się marginalnie przy okazji jednego z wywiadów, w którym respondentka wprost mówi, że przy PiS ją oraz jej rodzinę trzyma szok reprywatyzacji. Zamiast rozwinąć ten temat i z tego punktu poprowadzić dalej rozważania, autorzy go ucinają. To samo dotyczy, pojawiającej się jedynie hasłowo, kwestii „drugiej fali prywatyzacji”, której obecnie doświadczamy, czyli trwającej prywatyzacji oświaty czy ochrony zdrowia. Te dwie kwestie dotyczą w pewnej mierze także klasy średniej i dlatego prawdopodobnie pojawiają się w książce kilkukrotnie. Nie otrzymujemy jednak uważniejszego spojrzenia w przeszłość i analizy głębszych przyczyn zjawisk ujawnianych w badaniach.

Tymczasem transformacja była, jest i długo będzie nie do końca uświadomioną i nie do końca opisaną traumą i raną. Nie da się opisać dramatu, który ma miejsce, kiedy jedyny większy zakład w mieście zostaje sprywatyzowany, wykupuje go konkurencja i wywozi co cenniejsze maszyny, a następnie likwiduje. Trudno sobie wyobrazić, jeśli samemu nie miało się z tym kontaktu, co oznacza być sprzedanym niczym chłop pańszczyźniany z ziemią, razem z mieszkaniem, w wyniku prywatyzacji mieszkań zakładowych, które własnoręcznie pomagało się budować i tę budowę finansowało się z własnej pensji.

Autorzy zastanawiają się nad realnie istniejącym zjawiskiem, jakim jest brak zaufania społecznego. Do siebie nawzajem, ale i do instytucji państwa. Problem polega na tym, że nie ma powodu, dla którego, zwłaszcza osoby mniej zamożne, miałyby to zaufanie mieć. Skąd miałoby się wziąć, skoro władza państwowa, w tym sądy, przez lata zezwalała przykładowo na opisany wyżej proceder prywatyzacji, w którym odmówiono byłym pracownikom prawa pierwokupu mieszkań zakładowych. I po latach władza przyznaje rację, że „doszło do grabieży”, potwierdzają to oficjalnie i przy kamerach politycy niemal wszystkich partii, ale jednocześnie nie potrafią przyznać odszkodowań tym osobom, które zostały w „szalonych latach dziewięćdziesiątych” okradzione. W jaki sposób te osoby mają traktować poważnie instytucje, które w taki czy inny sposób brały udział w tej opresji? A zaniechania w tej sprawie mają na sumieniu wszystkie partie rządzące III RP. Strategią pozostaje albo bojkot wyborów, jako sprzeciw wobec całego systemu politycznego, albo głosowanie jako forma protestu.

Mógłbym opisywać mnóstwo, całe morze takich sytuacji, które miały miejsce w III RP w trakcie procesu transformacji, gdzie łamano ludziom życiorysy, godność, zaufanie nie tylko do instytucji, ale też do siebie wzajemnie i do siebie samych. Niejednokrotnie skutkowało to nawet skróceniem życia, co było efektem stresu spowodowanego nagła utratą pracy czy mieszkania. I nie jest to z mojej strony wyolbrzymienie: w wyniku eksmisji ludzie kończyli i kończą na przykład na działkach, w piwnicach, na ulicy, gdzie umierają. Skala śmierci w wyniku reprywatyzacji albo wysokiego bezrobocia okresu transformacji nigdy nie została dostatecznie wyeksponowana i oszacowana. Stąd jednak wziął się gigantyczny wręcz gniew na elity, na państwo i jego instytucje, w tym sądy. Z tego bierze energię PiS i wciąż ta siła nie jest dostatecznie opisana.

Nie da się rozpatrywać takich kwestii jak „brak zaufania” czy „sukces populistów” bez zanurzenia się w dramat transformacji. Nie da się tego potraktować skrótowo i hasłowo, ponieważ to jest fundament dla zrozumienia sytuacji, w jakiej się znajdujemy i zrozumienia przyczyn takich, a nie innych postaw i strategii.

Nie da się rozpatrywać takich kwestii jak »brak zaufania« czy »sukces populistów« bez zanurzenia się w dramat transformacji

„My też już nienawidzimy”

Autorów trapi też inna kwestia, z którą nie do końca potrafią sobie poradzić. Zadają pytanie: „Dlaczego zwolennicy opozycji uciekają się do klasistowskich, a nawet rasistowskich klisz?”. Otóż w badaniach pojawiły się dość szokujące dla autorów wypowiedzi zwolenników opozycji:

Sposób, w jaki wyborcy PO i Lewicy z warszawskiej klasy średniej (prawnicy, artyści, naukowcy, programiści, pracownicy administracji i służb mundurowych) wypowiadają się o osobach nieuprzywilejowanych z klas niższych, jest kalką rasistowskich wypowiedzi dotyczących muzułmańskich imigrantów, zarzucających im, że nie chcą pracować i starają się mieć jak najwięcej dzieci, żeby jeszcze bardziej korzystać z europejskiego dobrobytu.

Ten problem wyeksponowany jest szczególnie w rozdziale o wymownym tytule „My też już nienawidzimy”, z którego pochodzi powyższy cytat. Nie znajdziemy w nim jednak ani głębszej analizy tego stanu rzeczy, ani przekonującego wyjaśnienia źródeł tego zjawiska. Zaskakujące, że już na wstępnie tę niechęć i język części klasy średniej Sadura i Sierakowski określają jako „nowe zjawisko”. Autorzy zachowują się, jakby nic nie wiedzieli o tym, że język pogardy używany do opisywania grup posiadających niższy status ekonomiczny czy prestiżowy towarzyszy nam od zarania III RP, czego symbolicznym wyrazem były takie pojęcia, jak „homo sovieticus” albo „roszczeniowcy”.

Zamiast rozpocząć poszukiwania przyczyn tej pogardy żywionej przez część elektoratu PO i Lewicy, autorzy rozpoczynają rozdział w zaskakujący sposób. Od rozważań na temat włoskiej telewizji, upadku publicznej Radiotelevisione italiana (RAI) i sukcesu przedsięwzięć medialnych Silvia Berlusconiego, co przełożyło się następnie na popularność jego inicjatyw politycznych. „Berlusconi uciekł się do podstępu i ogłupił ludzi, aby na niego zagłosowali” – podsumowują ten fragment autorzy. I następnie przeskakują do TVP Kurskiego oraz analizują, jaki wpływ ma ona na wyborców PiS.

Nie jest jasny powód, dla którego akurat włoski przykład ma wyjaśniać, dlaczego zwolennicy opozycji „też już nienawidzą”, co obiecuje nam przedstawić tytuł rozdziału. Podaje się nawet w wątpliwość, że propaganda TVP miała tu przeważające znaczenie. Wszak sami autorzy piszą:

(…) to nie jest tak, że TVP ogłupia ludzi i czyni z nich nieświadome ofiary populistów. (…) Wśród osób o postawach populistycznych najpewniejszym elektoratem PiS-u wcale nie był ten najbiedniejszy i mający małą wiedzę o polityce, ale politycznie wyrobiony i mający wyższy status społeczny. Na PiS głosowali cynicy, czyli „populiści dobrze poinformowani.

To odwołanie do Berlusconiego bardziej pasowałoby zresztą do TVN lub Polsatu. Przecież na pierwotne zwycięstwo PiS nie mogła mieć wpływu jeszcze TVP, bo była wówczas w rękach obecnej opozycji liberalnej. Tak więc mogłaby ewentualnie odpowiedzieć nam na pytanie o przyczyny ideologicznych postaw zwolenników i zwolenniczek opozycji.

Autorzy próbują zarysować efekty oddziaływania mediów: „prywatyzacja obaw, egoistyczny indywidualizm, podejrzliwość, nieufność wobec przywódców i współobywateli”. Czy tu jednak (znów!) nie pasowałby bardziej TVN, promujący przed 2015 rokiem hiperindywidualizm, konserwatyzm i liberalizm gospodarczy w połączeniu z niejednokrotnie dość „przaśną” rozrywką dla mas („Big Brother”, „Top Model”, „Taniec z gwiazdami”)?

Promowanie indywidualnych strategii, „stawiania na siebie”, prezentowanie odrealnionego życia „klasy średniej” (a tak naprawdę głównie wyższej występującej w przebraniu klasy średniej) – przez lata w telewizji lansowano taką właśnie wizję świata, odpowiadającą raczej liberalno-konserwatywnemu mieszczaństwu niż potrzebom klasy pracującej. Współpraca czy samoorganizacja, nie mówiąc już o wspólnej walce o poprawę losu, z rzadka – o ile w ogóle – pojawiały się w tych mediach. Indywidualne historie sukcesu lub porażki – tym byliśmy karmieni przez lata.

Jeśli więc chcemy już załamywać ręce nad czasami i obyczajami, należałoby wziąć pod uwagę głównie to, co działo się przed zdobyciem władzy przez PiS, bo źródła sukcesu tej partii tkwią w okresie przed 2015 rokiem. Tymczasem ta elitarna, mieszczańska i konserwatywna wyniosłość, która jest wyczuwalna przez każdego człowieka z klasy pracującej na kilometr, uobecnia się nawet w tekście książki:

Zdarzało się – piszą Sadura i Sierakowski – że górnicy palili opony, blokowali drogi, atakowali policjantów i obrzucali budynki petardami, kamieniami, koktajlami Mołotowa i zapalonymi szmatami (na przykład demonstracje w 2003 roku). Reagowano na to potępieniem w mediach i pokazywano odpowiedzialnych jako niebezpiecznych watażków, którym bliżej było do stadionowych chuliganów niż polityków. Agresja Leppera lub górników była autentyczną agresją rabacyjną i pojawiała się spontanicznie w warunkach zderzenia tłumu zwolenników ze służbami porządkowymi.

Dalej mamy jeszcze podobnego typu ustępy o „warcholstwie”. Młodszym osobom przypomnę, że 2003 rok to był czas absolutnej klęski polityki transformacji prowadzonej pod dyktando niekończących się neoliberalnych „reform”. Rejestrowane bezrobocie przekroczyło dwadzieścia procent na poziomie krajowym, choć były regiony, gdzie osiągnęło znacznie wyższy poziom. W tej sytuacji ludzie zwyczajnie walczyli o przetrwanie i domagali się zmian. Protesty przebiegały gwałtownie, bo po wcześniejszych doświadczeniach okazało się, że głównie takie formy mają szansę zwrócić uwagę na jakikolwiek problem. Tam gdzie próbowano rozmawiać „salonowo” z władzą polityczną czy ekonomiczną, kończyło się to całkowitym zignorowaniem problemu.

Elitarna, mieszczańska i konserwatywna wyniosłość, która jest wyczuwalna przez każdego człowieka z klasy pracującej na kilometr, uobecnia się nawet w tekście książki

Nie jest to strategia, którą klasa pracująca stosowała wyłącznie w tym okresie. Warto przypomnieć, że walki robotnicze zarówno okresu PRL czy II RP w żadnym wypadku nie były mniej łagodne czy „warcholskie”. Jednak o ile tradycje walk społecznych z II RP zostały niemal zupełnie zapomniane, to te z okresu PRL są wynoszone pod niebiosa jako „walka o demokrację i wolność” (choć tak naprawdę najczęściej chodziło o chleb i godność robotników czy chłopów). Dodajmy, że co najmniej jeden z autorów nie jest pacyfistą, wszak ma za sobą zbiórkę na broń, do czego zresztą wprost odwołuje się w książce.

Walki społeczne w imię klasowych interesów zawsze są potępiane przez klasy wyższe, zaś walka narodowa zazwyczaj usprawiedliwiana, choćby bywa bardziej krwawa. Nie chodzi więc tu o pryncypialne potępienie przemocy jako takiej, ale właśnie przemocy rewindykacyjnej ze strony klas postrzeganych jako niższe.

Jeśli autorzy chcieliby na serio poszukać przyczyn sukcesu owego „populizmu”, powinni między innymi zastanowić się nad stosunkiem grup uprzywilejowanych do klas, jak to lubią określać, „ludowych” oraz językiem opisu ich protestów. Ludzie, z którymi pracuję społecznie, na pewno nie będą otwarci na argumenty osoby pouczającej ich z pozycji warszawskiego salonu o „warcholstwie” oraz „agresji rabacyjnej” w sytuacji, kiedy państwo polskie czy kapitał stosuje wobec nich przemoc nie tylko symboliczną, nie tylko ekonomiczną, ale także niejednokrotnie po prostu fizyczną.

Dobre badania, słabe wyjaśnienia

Autorzy w zakończeniu przechodzą już niemal do formy moralitetu połączonego ze swego rodzaju hasłowym „poradnikiem jak się organizować”. Momentami są to wręcz bardzo szczegółowe wskazówki: „jeśli studiujesz, to zbierz ekipę i pogadajcie o jakimś interesującym tekście”. Ewidentnie jest to apel skierowany do młodej inteligencji, więc dotyczy głównie tematów takich jak uniwersytet lub szkoła.

Nie ma niczego złego w apelowaniu o większą aktywność społeczną. To jest faktycznie podstawowy problem w naszym kraju. Mamy niewątpliwie do czynienia z kryzysem wzajemnego, horyzontalnego zaufania i samoorganizacji. Niemniej apele w stylu Jacka Kuronia tutaj raczej wiele nie zmienią. Po pierwsze nawet Kuroniowi to nie wyszło, choć miał pewien autorytet w związku z własnymi doświadczeniami działalności opozycyjnej w PRL czy więzienia. Można było się z nim zgadzać lub nie, ale nie można było odmówić mu tego, że za własne poglądy miał odwagę zaprzepaścić „karierę” i pójść siedzieć. Nie brzmi to jednak już tak samo wiarygodnie ze strony autorów tej książki ze względu na ich wysokie usytuowanie w strukturze społecznej, doświadczenia i popularność.

Autorzy poszukują rozwiązania problemu w poprawie stanu szkolnictwa. Tymczasem szkolnictwo jest zawsze odbiciem struktury społecznej i dominującej w niej ideologii. Żeby doszło do zmiany, impuls musiałby wyjść spoza tej struktury. Dawniej wychodził na przykład ze związków zawodowych czy – szerzej – organizacji świata pracy (jak przykładowo spółdzielnie), ponieważ dysponowały one (obok, w polskich warunkach, Kościoła) odpowiednio silną infrastrukturą, która mogłaby konkurować z potęgą państwa, wytwarzać konkurencyjne narracje i walczyć o zmianę. Do pewnego stopnia potrafią robić to do dziś. To ze związków zawodowych wyszło pojęcie „uśmieciowienia pracy”, które potem zaczęło robić medialną karierę i wpłynęło do pewnego stopnia na ustawodawstwo.

Tymczasem w książce nie ma prawie wcale odwołań do działalności związków zawodowych, organizacji lokatorskich, feministycznych, ekologicznych czy jakichkolwiek innych. Na ich doświadczeniach można by się uczyć i rozwijać pomysły. Można by też na przykład zauważyć, że protesty kobiet nie skończyły się całkowitą klęską, bo pozostały po nich jakieś wciąż działające struktury (nawet Jarosław Kaczyński, w swoim typowym, pełnym hipokryzji stylu, opowiada, że „niemalże na każdym rogu w Warszawie i w wielu różnych miejscach można to [aborcję-przyp. XW] załatwić”). Można by to – i wiele innych elementów życia społecznego ostatnich lat – zauważyć i wyciągnąć wnioski. Opisać realnie istniejące ruchy i ich strategie. Wówczas nawoływania do samoorganizacji ze strony Sadury i Sierakowskiego brzmiałyby może nieco wiarygodniej, a nie wywoływały, jak w obecnej formie, pobłażliwego uśmiechu.

Jak wspomniałem wcześniej, same wyniki badań warte są dalszej analizy i pogłębienia. Uważni czytelnicy znajdą w nich interesujące wypowiedzi respondentek i ich ciekawe spostrzeżenia warte przemyślenia. Na tej bazie można wypracować już bardziej konkretne rozwiązania. Przykładowo wspominany „cynizm” socjalnych zwolenników PiS można wykorzystać przeciwko (jakiejkolwiek) władzy, także tej obecnej. Skoro politycy oszukują i próbują nami cynicznie manipulować, może zamiast oddawać im pokłony i być biernymi odbiorcami ich agitpropu, należy uczyć się cynicznie manipulować nimi w celu osiągania swoich celów? Z moich doświadczeń wynika, że „cyniczni wyborcy PiS” są otwarci na tego rodzaju działania także względem tejże partii: „Ja na was głosowałam, a wy teraz takie rzeczy robicie?”. To jest właśnie fenomen tych „cynicznych” wyborców. Oni czują się jak gracze, a nie wyłącznie jak pionki i aktywnie próbują szukać możliwości wpływu na polityków. Dlatego tę energię można i trzeba wykorzystać w celu samoorganizacji i walki o swoje interesy.

Energię »cynicznych wyborców PiS« można i trzeba wykorzystać w celu samoorganizacji i walki o swoje interesy

Mam więc pewien problem z książką Sadury i Sierakowskiego. Część zawierająca omówienie badań jest ze wszech miar godna polecenia, przemyślenia i przedyskutowania. Są to moim zdaniem jedne z ważniejszych badań dotyczących preferencji politycznych, jakie w ostatnich latach zostały przeprowadzone. Natomiast jeśli chodzi o część eseistyczną czy publicystyczną „Społeczeństwa populistów”, to potraktowałbym ją jako niekonieczny dodatek do zasadniczej części. Czasem ciekawy, częściej dość chaotyczny, skaczący od wątku do wątku, nie zawsze z uzasadnionego powodu. Niektóre apokaliptyczne przestrogi w nim zawarte, zgodnie z którymi „to skończy się utratą niepodległości”, wydają się nadmiernym i zbędnym wchodzeniem na „wysokie C”. Ostatecznie sprowadza to rozważania na manowce z tego względu, że prezentuje perspektywę wciąż mimo wszystko nadmiernie zasklepioną w tej samej pułapce, z której autorzy – rzekomo bądź rzeczywiście – próbują się wydostać. To pułapka przeciwstawień: opozycja–pisowcy, warchoły–elita, my–oni.

Jaką dają odpowiedź Sadura i Sierakowski na kluczowe dla nich pytanie „dlaczego my też już nienawidzimy”? Ponieważ „to oni zaczęli”, a my się tylko bronimy. Ot i, zdaniem autorów, zagadka rozwiązana. Tego rodzaju „plemienna” odpowiedź jest, delikatnie mówiąc, dalece niesatysfakcjonująca. I taka jest ta książka. Przynosi dobre badania, ale kompletnie nieprzekonujące wyjaśnienia. tagi: lewica/liberalizm/neoliberalizpopulizm/prywatyzacja/transformacja

Xavier Woliński Publicysta, aktywista, autor projektu wolnelewo.pl. Specjalizuje się zwłaszcza w tematyce pracowniczej i lokatorskiej.

redakcja Andrzej Frączysty korekta Lidia Nowak

3
4
5
6
7
8
9
 
 

Jak można zwać się medium lewicowym, jednocześnie pisząc jak libek?

10
11
12
13
1
Walka z ableizmem (theanarchistlibrary.org)
submitted 2 years ago by [email protected] to c/[email protected]
 
 

cross-posted from: https://szmer.info/post/328557

Zin napisane po hiszpańsku przez Itxi Guerra, przetłumaczony na angielski przez Anti.

"Rewolucja będzie dostępna i anty-ableistyczna, albo nie będzie to rewolucja."

14
15
1
O mężczyznach (krytykapolityczna.pl)
submitted 2 years ago by [email protected] to c/[email protected]
16
17
18
19
20
 
 

„Panowie, wiecie co robić.

👉 Przychodzisz na świat na początku gierkowskiej dekady w Katowicach. W wieku 20 lat zostajesz policjantem.

👉 Przez kolejne lata uczciwie wspinasz się po kolejnych stanowiskach w wydziałach prewencji i kryminalnym. Nie chcesz być zwykłym funkcjonariuszem, tylko oficerem. Kończysz więc Szkołę Policji w Szczytnie, a równolegle jeszcze bronisz magisterkę na Uniwersytecie Wrocławskim.

👉 Szybko awansujesz. Masz 37 lat, gdy zostajesz komendantem wojewódzkim w Rzeszowie, potem w Kielcach, a na koniec w rodzinnych Katowicach, gdzie zarządzasz największym policyjnym garnizonem w Polsce. Wszyscy Cię chwalą, uchodzisz za uczciwego i bezkompromisowego. Za policjanta z zasadami. Takiego, który umie postawić się politykom.

👉 Nadchodzi Dobra Zmiana. Patrzysz zza biurka na partyjną urawniłowkę, jak na bruk lecą niemal wszyscy doświadczeni generałowie policji. Jesteś pewien, że Ciebie też to czeka, szukasz pracy w cywilu. Wtem, nieoczekiwanie okazuje się, że czystkę przetrwałeś tylko Ty i jeszcze jeden generał, który okazał się być łapownikiem. Reżim dopiero krzepnie, do kierowania policją potrzebuje kogoś, kto się na tym jednak zna. Zostałeś tylko Ty.

👉 Twój wybór chwalą wszyscy, od Partii po opozycję. Ale czeka Cię egzamin znacznie trudniejszy od obronionego właśnie doktoratu. Natychmiast stajesz się celem ataku partyjnego hunwejbina odpowiedzialnego za policję. Stawiasz opór. Gdy białostoccy oficerowie, czując skąd wieje wiatr, postanawiają wycinać dla niego konfetti, którym obrzucą go ze śmigłowca - karzesz ich dyscyplinarnie. Potrafisz skutecznie obronić emerytowanych generałów, którym Partia chce zabrać świadczenia za rzekomą przeszłość w ZOMO. Gdy policjanci popadają z ministrem w konflikt o pensje i zaczynają masowo brać zwolnienia lekarskie - piszesz bardzo szczery i emocjonalny list otwarty, jednocześnie przekonując ministra do klepnięcia podwyżek. Jesteś jednym z nielicznych ludzi, którzy pracują dla reżimu bez popadania w zupełny serwilizm.

👉 Masz 49 lat, gdy nowym ministrem zostaje Beria Kamiński, który wyrzuca barana od konfetti, a Tobie daje wolną rękę w kierowaniu policją. Na antenie reżimowej telewizji oddajesz hołd, mówiąc że Beria to największe szczęście polskiej policji. Zaczynasz mówić Partią. Na przykład, że policja wstaje z kolan. Do statusu apolitycznego i powszechnie szanowanego już nie wrócisz.

👉 Nagle okazuje się, że podlegli Ci funkcjonariusze nie reagują na wieszanie zdjęć opozycyjnych europosłów na placu w Twoich rodzinnych Katowicach, ale ścigają nastolatków za wieszanie tęczowych flag na pomnikach. Inni nękają ludzi, którzy wywieszają w oknach antyrządowe hasła. Przestępstwem okazuje się być położenie wieńca pod "schodami smoleńskimi" w Warszawie. Protest przedsiębiorców zostaje brutalnie stłumiony, choć nie było to wcale konieczne.

👉 Rozkręcasz się latem 2020 roku. Twoi ludzie wprost dostają rozkaz z góry, by wyłapywać na mieście "wszystkich oznakowanych barwami LGBT, niezależnie od tego, w jaki sposób się zachowywali", co jest działaniem wprost białoruskim. Czy to Ty wydałeś ten rozkaz - pozostaje Twoją słodką tajemnicą. Wielkie byki z prewencji tłuką nastolatków, jakby ci byli jakimiś terrorystami. Nie masz z tym problemu, dużo mówisz o policyjnym honorze.

👉 Ale prawdziwy test przychodzi jesienią i oblewasz go spektakularnie. Gdy naciskana przed religijnych szurów Partia de facto zakazuje aborcji, na ulice wychodzą wkurwione tłumy. To wtedy wprowadzasz putinowskie standardy. Domu Naczelnika pilnują groteskowo wielkie zastępy mundurowych. Twoi tajniacy wchodzą po cywilnemu w tłum i nagle zaczynają tłuc kobiety pałkami teleskopowymi. Ich koledzy z prewencji masowo biją ludzi, zatrzymują ich bez podania powodu, wywożą na dalekie komisariaty, odmawiają brania leków i rozmowy z rodziną.

👉 Partia oczekiwała, że zmienisz policję w OMON i Ty to oczekiwanie spełniłeś. Wszedłeś na drogę, z której nie ma już odwrotu. Przez 30 lat uczciwie wykonywałeś zawód policjanta. Rzuciłeś to wszystko w cholerę, wybrałeś drogę bezpiecznika, reżimowego przemocowca i zaufanego Prezesa. I jest Ci z tym dobrze. Osiągnąłeś szczyt, masz wszystko. Wygrałeś.

👉 No, prawie. Masz 52 lata, gdy jak dziecko bawisz się granatnikiem przeciwpancernym we własnym gabinecie. Broń jest naładowana, wywalasz dziurę w podłodze i niszczysz magazyn piętro niżej, gdzie prawie zabijasz innych. Piszą o Tobie media na całym świecie. Teraz masz już wszystko

Nazywasz się Jarosław Szymczyk. I to jest historia Twojego wybuchowego sukcesu.”

Źródło: https://www.facebook.com/PutinowaPolska/posts/565286308772275

21
22
23
24
25
 
 

cross-posted from: https://szmer.info/post/139572

cross-posted from: https://szmer.info/post/139333

Z cyklu: kapitalizm może się zawsze przystosować. Ostatnio jeden ekonomista cytowany w Forbesie odkrył że istnieje coś takiego jak własność albo współwłasność pracownicza, i od razu przytacza argument za tym, że może to być świetne narzędzie dla ratowania kapitalizmu, bo w końcu takie firmy, są efektywniejsze (!) od innych. Namawia właścicieli firm takich jak Walmart na przejście na ten model, bo, jak uzasadnia:

If Walmart employees had the same kind of ownership that Publix employees do, the Walton family would still be quite wealthy, but the employees at Walmart would be too. Rather than all that wealth—more than the GNP of most countries—going to one family, it would be shared more broadly, leading to stronger communities and more economically secure workforces. We might even see more of the kind of love for the company that Publix customers and employees are famous for.

https://www.forbes.com/sites/christophermarquis/2022/08/25/can-employee-ownership-save-capitalism/

Oczywiście to tylko rojenia jednego profesorka, chociaż Forbes co jakiś czas podrzuca takie treści, które sugerują, że fajnie byłoby zaadaptować jakieś narzędzia przypisywane klasycznie socjalistom i syndykalistom do rozwiązania problemu kapitalizmu. Na razie wątpliwe żeby to się stało, ale nie o to mi chodzi.

Chodzi o to, że coś co jest wyróżnikiem (zwłaszcza) socjalizmu i jest zwykle prezentowane w kategoriach realnych alternatyw dla kapitalizmu (bo wywiedzione z marksowskiej koncepcji społecznej własności środków produkcji która jest niby sprzeczna z własnością prywatną), wcale nie musi nim być.  I fakt, że kapitalistyczne profesorki dochodzą do takich a nie innych wniosków, mówi nam dwie rzeczy:

  1. Kapitalizm jest w stanie przejąć nie tylko każdą narrację, ale również potencjalnie każdy model ekonomiczny, nawet pozornie z nim sprzeczny. To elastyczność, którego żaden z systemów dotąd nie miał.  Gdy własność pracownicza upowszechni się w kapitalizmie, będzie ona oczywiście pozbawiona tego demokratycznego elementu o który walczyli syndykaliści, pozostawi też wyraźną hierarchię zarządzania w taki czy inny sposób, ale przy cwanej implementacji pozostawi pracowników o wiele bardziej zadowolonymi ze swojej pozycji, a więc jeszcze mniej chętnymi do zrzeszania się w związki i walkę o swoje prawa. Dostaną potencjalnie i tak więcej, niż by się spodziewali.

  2. Być może własność pracownicza środków produkcji nigdy nie była tak naprawdę realną alternatywą wobec tego, co robi z nami cywilizacja przemysłowa. I nie mówię tego jako jakiś anprym, ale jako ktoś kto jest dość przerażony tym, w jakim stopniu uzależniliśmy się od tzw cywilizacyjnego rozwoju, razem z jego negatywnymi skutkami. Engels chciał przekonać ludzi, że wraz z przejściem do socjalizmu niechybnie wzrosną siły produkcyjne człowieka. Kapitalizm wytrącił mu ten argument z ręki, bo sam sprawił, że owe możliwości zwielokrotniły się od połowy XIX wieku. I chociaż twardogłowi socjaliści sarkają, że biedy to wciąż nie skasowało, to twarde dane mówią jasno, że ludzie w dowolnym regionie świata są dziś średnio bogatsi niż sto lat temu. Tak, rosną nierówności, ale głównie dlatego, że bogaci są naprawdę obrzydlwiie bogaci. Misja cywilizacyjna socjalizmu i socjalizmu wolnościowego, czyli podniesienie poziomu produkcji i wyciągnięcie światowych mas z biedy, dokonuje się tak czy owak. Jeśli wprowadzimy własność pracowniczą, na mocno wytartych czerwonych i sztandarach nie zostanie już zbyt wiele. Ankomy i ansyndy dalej będą walczyć o obalenie państwa, ale w sumie to tyle.

  3. Czy w dzisiejszych czasach potrzebujemy jeszcze "wzrostu sił wytwórczych", wzrostu produkcji? Kiedy tak postawić pytanie, większość odpowie pewnie że nie, a jednak czerwone i czarno-czerwone doktryny wciąż tkwią w dawnych ramach analizy zjawisk. Produkujemy przecież dość, problemem są raczej szybko psujące się urządzenia i oczywiście wciąż słaba dystrybucja zysków i środków tak, by zaradzić globalnym problemom. Produkujemy sumarycznie zbyt dużo, konsumujemy na potęgę (zwłaszcza biedne dotąd regiony które, prawem elementarnej psychologii, będą sobie jeszcze długo odbijać lata niedostatku – widzicie to przecież w Polsce, to co dopiero w Tunezji czy Mongolii). Nawet jeśli przyjąć klasyczny zestaw cnót socjalizmu i tych anarchistów którym do niego blisko, trudno nam uzasadnić konieczność produkowania jeszcze więcej. A to na tym, tak serio, opierała się stara doktryna Engelsa (Marks był bardziej fuckworkowy, dlatego jego osobiste spojrzenie na tę kwestię wymazuje się z czerwonej historii). W modelu własności pracowniczej – czy to pod kapitalizmem czy to pod socjalizmem – wciąż musimy produkować więcej niż w zeszłym roku, wciąż uczestniczymy w jakiś sposób w mechanizmach konkurencji i niezależnie od rodzaju dystrybucji (rynek czy centralne planowanie), produkcja bywa celem samym w sobie. Niezależnie czy idzie o "większy zarobek", czy o "zaspokojenie potrzeb", wszystko wciąż musi rosnąć. Kapitalizm musi rozbudowywać fabrykę, bo dzięki temu robotnicy zarabiają, co przeklada się na większą konsumpcję i zapotrzebowanie na ich własną pracę, ale przecież de facto socjalizm działa podobnie. Centralne planowanie również chce przychylić nieba konsumentowi i robotnikowi zarazem, chce nie tylko zaspokoić potrzeby, ale również zagwarantować pracę, poczucie sensu, dealienację. Nie myśli o granicach wzrostu, nawet za cenę marnowania zasobów i zanieczyszczania środowiska. Ankom i ansynd zakładają milcząco, że skomplikowane powiązania ekonomiczne "jakoś się rozwiążą" na drodze dobrowolnych umów, że rozmaite zakłady produkujące rozmaite rzeczy jakoś się tam dogadają dla dobra wszystkich, a najważniejsze jest raczej to, by były demokratyczne i zdehierarchizowane. Każdy z tych modeli tak naprawdę kończy się rynkiem, jakąś konieczną miarą standardów wymiany rzeczy i usług. W wysoko cywilizowanym społeczeństwie jak nasze autakria nie jest możliwa bez odrzucenia pewnych dobrodziejstw tej cywilizacji, c'nie.

  4. Anarchizm powinien więc jeszcze bardziej dystansować się od wysokocywilizacyjnych koncepcji jeśli chce pozostać alternatywą. W anarchizmie chodzi o wolność, zniesienie hierarchii i możliwość renegocjacji każdej normy i każdego dogmatu, nie o rozwiązanie wszystkich wielkich problemów świata i uczynienie z nas wszystkich służebników Sprawy. Anarchizm to dla mnie odzyskiwanie życia w takim stopniu, w jakim warunki na to pozwalają. W przeciwieństwie do koncepcji engelsowskich, które są materialistyczne, anarchizm jest imho "ideologiczny", bo nie zakłada ślepo, że byt społeczny kreuje świadomość społeczną i nigdy odwrotnie. Anarchistą jest się imho dlatego, że wierzy się w pewne wartości i wierzy się że ludzie w dużej mierze też kierują się wartościami, nie tylko atawizmem posiadania i zabezpieczania swojego bytu. Że relacja pomiędzy "bazą" a "nadbudową" nie jest de facto dialektyczna, tylko moniczna, że ten podział jest czysto abstrakcyjny, nawet jeśli czasem przydatny do mędrkowania i analiz. Że człowiek jest istotą wielowymiarową i wyznacznik dobrego życia nie jest taki sam dla każdego.

Więc sorry, ale nie chce mi się umierać na ołtarzach własności pracowniczej ani tym podobnych dogmatów, bo one nie są według mnie tożsame z tym, o co walczę.

PS. Jebać pracę.

view more: next ›